sobota, 25 lipca 2015

Rozdział 4

                Nico czuł się naprawdę źle. Miał wrażenie, że ktoś próbował rozłupać jego czaszkę za pomocą cegły. Nie pamiętał, co się stało, a jego ciało zdawało się być odłączone od mózgu – nie mógł otworzyć oczu ani nawet poruszyć palcem. Wydawało mu się, że coś go wyrzuciło ze świata materialnego, chociaż pozostawiono mu świadomość własnej fizyczności. Nie potrafił określić, ile minęło czasu, gdzie był ani poskładać wydarzeń do kupy. Ostatnim, co zapamiętał, był dziwny, płonący znak i Will pytający go, czy czuje się dobrze.
                — Obudził się? – Głos dobiegał jakby zza ściany wody, był zniekształcony i niewyraźny, więc Nico nie mógł stwierdzić, kto się odezwał.
                — Nie, panie kapitanie! O tobie też nic nie wspominał, ale nie skreślałbym go od razu! – odpowiedział drugi głos,  również przytłumiony, ale wydawał się już nieco głośniejszy, niż pierwszy.
                — Zamknij się, Matt – odwarknął pierwszy z rozmówców. Mimo że dźwięki docierały do niego jakby niekompletnie, Nico wyczuł w tonie chłopaka coś na kształt zdenerwowania i zmęczenia.
                — No, już spokojnie. Powinieneś się przespać, bo komuś odgryziesz kończynę… Serio, Will, to nie twoja zmiana… –  Matt najwyraźniej miał w głębokim poważaniu polecenie zamknięcia się.
                — Już mówiłem, że chcę…  – Will szybko zmienił ton na ten przesycony zdenerwowaniem, który sygnalizował rozmówcy, że Solace chce postawić na swoim i mało go obchodzi reszta świata. Biedny Matt.
                — Na bogów! – Jeżeli Nico dobrze rozumował, czego nie był pewien nawet w jednym procencie, Matt również był synem Apolla. Wskazywał na to ten sam rozdrażniony ton i głos, który nawet przy maksymalnym zdenerwowaniu pozostawał melodyjny. Poza tym, ze swojego stanu zdążył wywnioskować, że byli w obozowym szpitalu. Potrafił sobie wyobrazić jak drugi złotowłosy chłopak powstrzymuje się od tupnięcia nogą i wyrzuceniem rąk w górę, czy czymś podobnym, co idealnie wyraziłoby jego focha na cały wszechświat, a najbardziej na Willa.
                — Will, wybacz, ale mam pełne prawo cię stąd wywalić. Uwierz mi, że też potrafię się zająć jednym nieprzytomnym chłopakiem, serio. Zmęczony nie pomożesz ani jemu, ani sobie. W tej chwili masz iść spać, zalecenia cholernego lekarza! – ciągnął dalej Matt. Nico już przed końcem jego wypowiedzi w stu procentach upewnił się, że ma do czynienia z kolejnym potomkiem Apolla. I nie było szans, żeby ten okazał się bardziej znośny od Willa.
                Być może sama chęć zobaczenia miny Solace’a w tym momencie była tak silna, że w końcu udało mu się lekko drgnąć i z wysiłkiem otworzyć oczy. Podnoszenie powiek jeszcze nigdy nie wydawało mu się tak trudne. Miał wrażenie, że wykonano je z ołowiu, a w dodatku okazały się tak wysuszone, że drażniły jego oczy. Jakby tego było mało, w pomieszczeniu zapalono światło, więc jego nieprzyzwyczajone źrenice od razu zostały przez nie porażone. Musiał kilkanaście razy zamrugać, żeby przyzwyczaić się do jasności panującej w pokoju. W tym czasie zarówno Matt, jak i Will (który nadal wydawał się mocno zmieszany ostatnimi słowami, jakie usłyszał z ust brata) zdążyli doskoczyć do jego łóżka.
                — Na Hadesa, moja głowa… – udało mu się wychrypieć. Nie należał do osób uskarżających się na swoje dolegliwości, ale miał niejasne przeczucie, że wystarczyłaby jeszcze chwila i jego czaszka pękłaby na drobne kawałeczki. Ból był naprawdę nie do zniesienia, wydawał się promieniować w głąb głowy i rozrywać na strzępy wszystko, co napotkał na swojej drodze. Nico chciał znów zamknąć oczy i zasnąć, żeby go nie czuć, ale wiedział, że już nie zaśnie. Nie teraz.
                — Jak po ostrej imprezie, co? – odezwał się Matt sięgając po coś, co stało na szafce nocnej. – Powinno pomóc – powiedział podając mu małą szklankę do połowy wypełnioną zielonkawym płynem. Nico stwierdził, że tak boli go głowa, że nawet nie ma siły zastanawiać się, czemu to cholerstwo jest zielone i jak ma mu pomóc. Jakimś cudem udało mu się wygrzebać spod cienkiego koca i usiąść w miarę prosto. Ostrożnie wziął szklankę do rąk i wypił zielone coś. Smakowało jak sok owocowy.
                — Dzięki – westchnął, odstawiając naczynie na szafkę nocną. Bardzo chciał się dowiedzieć, co właściwie się stało, ale na razie nie miał siły na rozmowy. Musiał chwilę zaczekać aż zielony soczek zacznie działać, poza tym nadal czuł się skołowany. Potrafił sobie dopowiedzieć, że stracił przytomność, ale z jakiego powodu? Tego naprawdę nie wiedział. Był pewien, że cały czas czuł się względnie dobrze, a przynajmniej na tyle, żeby nie mdleć. Być może po prostu nie zwrócił na coś uwagi… Naprawdę nie wiedział i zupełnie nie rozumiał tego rozwoju wydarzeń, ale nie miał siły dopytywać o szczegóły.
                — No widzisz, Will, obudził się, żyje, teraz możesz spać w spokoju, więc dobranoc – powiedział Matt ze zwycięskim uśmiechem błąkającym się po ustach.
                — Ale nie wiemy, co mu jest! Powinienem… – Will był wyraźnie zmieszany, ale najwidoczniej się uparł, żeby postawić na swoim. Typowe.
                — Powinieneś iść do wyra, już raz to powiedziałem. Wypisać ci specjalną receptę? – przerwał mu Matt. Chłopak zaczął się irytować zachowaniem brata. Nico, chcąc nie chcąc, obserwował ten mały konflikt. Zbyt wiele rozrywki się nie doczekał, Will najwyraźniej ugiął się pod spojrzeniem rozmówcy. Syn Hadesa był gotów stwierdzić, że w oczach Matta włączył się mały laser zdolny pokroić na kawałeczki cały pałac Zeusa. Przy okazji cieszył się, że nie musi brać udziału w tym sporze. Jeśli Solace potrzebował snu, to powinien spadać do łóżka. Akurat po nim Nico nie spodziewał się takiego jawnego oporu wobec „zaleceń lekarza”. Hipokryta się znalazł!
                — Przyjdę do ciebie rano – oświadczył Solace zrezygnowanym tonem. Nico nie miał pojęcia, co mu na to odpowiedzieć, bo… W sumie to czemu miał do niego przychodzić? Nie wiedział, z jakich powodów ktoś miałby się przejmować tym, że raz urwał mu się film. Takie rzeczy mogły się zdarzać, nie? Skoro już się obudził, to nie powinni zająć się czymś tam innym? A Solace  chyba miał spadać do łóżka!
Chwilę po tym Will już wychodził, chociaż widocznie się ociągał, na co jego brat wykazał wyraźne niezadowolenie. Chłopak zrobił głupią minę do pleców Solace’a i syn Hadesa byłby gotów się założyć, że zaraz czymś w niego rzuci. Ta fantazja musiała jednak pozostać jedynie fantazją. Drzwi do pomieszczenia po chwili się zamknęły i dopiero wtedy Nico uświadomił sobie, że został sam na sam z kolesiem, którego w ogóle nie znał. No pięknie.
                Matt był bardzo podobny do Willa, chociaż di Angelo od razu wyłapał kilka różnic między nimi. Obaj mieli blond włosy, ale jak Willa kręciły się w ładne spirale, tak na głowie jego brata panował nieład w postaci rozczochranych, prostych kosmyków. Solace miał w sobie więcej powagi ­– Nico widział go w wielu sytuacjach, ale rzadko zauważał, żeby chłopak się rozluźniał. Matt trochę go przerażał tym uprzejmym uśmiechem przyklejonym do twarzy, poza tym wyglądał, jakby zaraz miał skoczyć rabować banki z dzieciakami od Hermesa. Poza tym trochę przewyższał Willa wzrostem i nie aż tak chudy, jak jego brat.
                — No, di Angelo, odzyskujesz swoje blade kolorki – odezwał się blondyn. – Will przyniósł ci jakąś koszulkę, tamtej nie mogliśmy na tobie zostawić, bo nasz kochany grupowy trochę ci ją ubrudził wydzielinami trupów. Tylko zanim się ubierzesz muszę coś jeszcze zobaczyć…  – Chłopak nawijał tak szybko, że Nico trochę za nim nie nadążał. Jeszcze zanim skończył wypowiadać ostatnie zdanie, złapał syna Hadesa za prawe ramię, żeby się czemuś przyjrzeć. Nico prawie na niego wrzasnął, nadal nie przepadał za kontaktem fizycznym, a w szczególności za takim obmacywaniem z zaskoczenia.
                — Hm… Delikatnie zaczerwienione, pewnie coś cię użarło. W sumie dziwne…  – Można było odnieść wrażenie, że Matt mówi sam do siebie.
                — Co jest dziwne? – spytał syn Hadesa, zanim zdążył ugryźć się w język. Uzdrowiciel puścił jego ramię i popatrzył przed siebie w zamyśleniu marszcząc brwi, po czym potrząsnął głową.
                — Jeszcze nie pomyślałeś? Nagle mdlejesz, chociaż Will się zarzekał, że wcześniej nie wykazywałeś żadnych oznak, że coś ci jest. My też nic nie stwierdziliśmy… To tak, jakby to, że się źle poczułeś było czymś naturalnym. Równocześnie coś ci się stało i byłeś w stu procentach zdrowy… No, poza tym, że straciłeś przytomność. Takie rzeczy się nie dzieją, zdrowi ludzie nie mdleją bez powodu, a nie uwierzę, że zrobiło ci się słabo od patrzenia na martwych – wyjaśnił Matt. Nico zauważył, że chłopak z frustracji zaczął się bawić palcami. Nie, żeby to było coś szczególnie ważnego, przecież nie interesował się każdym, nowopoznanym chłopakiem. Pewnie po prostu jeszcze nie do końca się rozbudził. I sam musiał przyznać, że sytuacja wyglądała co najmniej podejrzanie. Sam nie pamiętał, żeby czuł się źle, poza tymi chwilami bezpośrednio przed omdleniem.
                — No, nieważne. Zaraz ci przyniosę ubranie. Zostaniesz tu na kilka dni, wiem, że to żadna przyjemność, ale nie chcemy, żebyś co chwila czuł się jak księżniczka w opałach, prawda? – Chłopak wyszczerzył do niego idealnie równe zęby, na tyle białe, że mogłyby odbijać blask słonecznego rydwanu Apolla.
                — Ta, jasne…  – westchnął Nico lekko osuwając się na łóżku. Niczego bardziej nie pragnął, niż spędzenia kilku kolejnych, cholernych dni, w „szpitalnym” łóżku.

***

Percy wiedział, że ma kłopoty, kiedy tylko spojrzał na twarz Annabeth. Nie był typem pantoflarza, ale jego dziewczyna bywała przerażająca, szczególnie kiedy się obrażała. Nie liczyło się to, że nie miał bladego pojęcia, o co mogło jej chodzić, ale chyba wszystkie baby już tak po prostu miały. Czasami się zastanawiał, jak to się stało, że jeszcze nie wybuchła jakaś damsko – męska wojna. Tak czy siak – mina córki Ateny mówiła mu, że zginie marnie. Prawdopodobnie na jego nagrobku napiszą: „Pokonał chordy potworów, walczył z Kronosem, przeżył wojnę z Gają, lecz dziewczyna była niepokonana. Zginął śmiercią chwalebną.”.
Chwilę wcześniej zapytał Annabeth, o co ta się tak na niego boczy. Odkąd tylko dziewczyna do niego przyszła, wydawała się być nie w humorze. Naprawdę nie rozumiał, co się stało,  że zachowywała się, jakby zrobił coś niewybaczalnego! Nie byli wtedy całkiem sami, ale przecież ledwo przedstawił Kate, a ta zwinęła się do domu. Nawet nie pytał, czemu sąsiadce tak się śpieszyło, kolejną zasadą znajomości z nią było „Nie pytaj, co robi w weekendy.”, a on starał się tego trzymać. Przecież to nie było tak, że knuła jakieś niecne intrygi czy przeprowadzała niebezpieczne rytuały. Ale tak czy siak – zostali z Annabeth sami szybciej, niż mógł się tego spodziewać, więc nie mogła się obrazić o to, że poświęcił jej zbyt mało uwagi! A innych problemów nie dostrzegał.
— Na bogów, Percy! Pomyślmy… Twoja dziewczyna przychodzi do ciebie rano i widzi, że śpisz z jakąś nieznaną jej panienką, która nie wiadomo skąd się wzięła! Zastanów się, jak to mogło wyglądać! Poza tym nigdy wcześniej mi o niej nie wspominałeś! Rozumiem, że możesz mieć też innych znajomych, ale powinieneś mi o nich mówić! – W tym momencie Percy stwierdził, że spacer po Central Parku był słabym pomysłem. Nie chciał mówić, że ludzie się na nich gapią, chociaż ściągali wzrok wszystkich obecnych osób, psów, kotów i pewnie wiewiórek, żeby jeszcze bardziej jej nie zdenerwować. Próbował przetłumaczyć sobie jej wypowiedź z babskiego „domyśl się” na normalny angielski.
— Chyba nie jesteś o nią zazdrosna?! – Nie potrafił ukryć niedowierzania. Dziewczyny czasami naprawdę go zadziwiały, żeby być zazdrosną o każdą znajomą… Poza tym nie sądził, że Annabeth do takich należy! Nawet, jeśli ostatnio nie mieli dla siebie tyle samo czasu, co kiedyś, to nie znaczyło, że mu odbije i poszuka sobie drugiej! Przecież nie był idiotą, przynajmniej sam się za takiego nie uważał. – Poza tym nie spaliśmy razem! Zasnęliśmy tak, jak siedzieliśmy i może teraz brzmi to naprawdę głupio, ale ona spała na dywanie! – Miał świadomość, że nie wykazał się gościnnością, ale nie było niczyją winą, że padli jak muchy. Nawet nie podejrzewał, że nauka może okazać się taka wyczerpująca! – No chyba, że chodzi ci o to, że mi pomogła, ale co miałem zrobić? Naprawdę jest z tego dobra, a ty nie miałaś czasu… – Stąpał po kruchym lodzie; jeśli Annabeth mogła o coś jeszcze się obrazić, było to podważenie jej „autorytetu” – dzieci Ateny i ich duma, tego sami bogowie nie ogarną! Nie chciał od razu przyznać, że Kate radziła sobie lepiej i nawet nie myślał o tym w tych kategoriach, ale było już za późno na cofanie swoich słów.
— Glonomózdżku, chyba nie sądzisz, że jestem zazdrosna o jakąś śmiertelniczkę z twojej szkoły… – Annabeth pokręciła głową, jakby naprawdę nie wierzyła, że mogła mu przyjść do głowy aż tak głupia myśl. – To po prostu tak wyglądało… Nieważne. I tym bardziej nie jestem zazdrosna o to, że ci pomogła z nauką. Tak samo nie powinieneś sądzić, że uznam ją za zagrożenie. Naprawdę, to już nieważne. – I tak to właśnie z dziewczynami bywało. Najpierw się wkurzały o głupoty, a potem nagle stwierdzały, że nie ma żadnego problemu, chociaż niemal rozgryzłeś, o co im chodzi. Z takimi to tylko zwariować!
— Przed chwilą miałem wrażenie, że to jest ważne! Serio nie nadążam! – burknął już trochę zirytowany. Naprawdę starał się zachować spokój, o ile było to możliwe, bo kłótnie z Annabeth nigdy do łatwych nie należały, ale w pewnym momencie i jemu puszczały nerwy.
— Nie o to mi chodziło! – zaprotestowała jego dziewczyna.
— To o co?! Skąd mam wiedzieć, jak się z tobą dogadać, skoro nie mówisz mi w czym tkwi problem?! – Starał się nie podnosić głosu, w końcu nie byli już dzieciakami, ale mimo to jego odpowiedź zabrzmiała nieco napastliwie.
—O nic – odparła tylko Annabeth.
Nie odezwała się do niego do końca dnia. Kolejnym problemem z dziewczynami było to, że kiedy już się naprawdę obrażały, nie mówiły o co im chodzi, a siedziały cicho zadręczając innych psychicznie. Im zdarzało się to naprawdę rzadko, więc Percy mógł z dumą stwierdzić, że dobrze spełniał swoją rolę chłopaka. Niestety, kiedy już trafiały się takie kłótnie, a ta była druga, robiło się paskudnie. Ostatnim razem dziewczyna nie odzywała się do niego prawie trzy tygodnie, kiedy się widywali była oschła. Tak naprawdę on bardzo szybko zapomniał, o co chodziło, ale oczywiście dla dobra wszechświata musiał pierwszy przeprosić. W sumie cały dzień spędzili w parku, mimo wszystko pożegnali się dopiero wieczorem.
Dzień był dość wietrzny, a z jego końcem robiło się tylko chłodniej. Percy tak bardzo tego nie odczuwał, ale z niewytłumaczalnych powodów potrafił sobie wyobrazić jak Kate narzekałaby na „ten wstrętny klimat”. Nie czuł się ani trochę winien, że po kłótni z Annabeth pomyślał o swojej nowej koleżance. Wiedział, że mogłoby to stawiać go w złym świetle, ale sam był zdania, że dopóki tą drugą postrzega jedynie w kategoriach „znajoma” czy „przyjaciółka”, nie robił nic nieodpowiedniego. Ciężko westchnął zmęczony dniem, chociaż na początku zapowiadał się tak przyjemnie. W końcu ruszył w stronę Upper East Side, chcąc już znaleźć się w domu. Na całe szczęście miał jeszcze jeden dzień, żeby odpocząć od wszystkiego.
Szedł powoli, przyglądając się okolicy. Nie należał do fanów podziwiania widoków, ale Central Park wieczorami naprawdę przykuwał uwagę. Zauważył, że liście na drzewach już zaczynały zmieniać kolory i opadać z drzew. Kolejny sygnał, że lato się kończyło. Nie było to czymś specjalnie ważnym, ale przez ostatnie kilka miesięcy dość często się zastanawiał, jak długo utrzyma się ten spokój. W dodatku, jak na razie nic nie zapowiadało kolejnych nieszczęść, żaden z bogów nie próbował go porwać czy zabić, a najdziwniejszym, co go spotykało, były rozmowy z nową znajomą. Wszystko wskazywało na to, że w końcu uda mu się trochę odpocząć od walki z potworami i w końcu ułożyć sobie normalne życie. Minął już połowę drogi do domu, kiedy zauważył dziewczynę wychodzącą z pobliskiej alejki. W pierwszej chwili jej nie poznał. Szła powoli, lekko przygarbiona, jakby była wykończona, miała rozczochrane włosy, które wydawały się czymś przybrudzone, ubrania też sprawiały takie wrażenie. Dopiero kiedy zmniejszył się dystans między nimi zauważył, że pokrywa ją warstwa kurzu i żółtego piasku.
— Kate? – W jego głosie zabrzmiało niedowierzanie, kiedy rozpoznał przyjaciółkę. Nigdy  nie zastanawiał się, co dziewczyna robi w dniach wolnych od szkoły, ale w tej chwili uświadomił sobie, że może to nie być typowe dla ludzi w ich wieku wychodzenie ze znajomymi czy inne tego typu rzeczy. Wiedział też, że nie było możliwości, żeby poszła na plażę. Nienawidziła zimna, więc czemu miałaby iść gdzieś się kąpać? Nie mówiąc o tym, że gdyby wybierała się na nabrzeże, nie wracałaby już w sobotę. Poza tym kurz, który ją pokrywał jasno wskazywał na to, że nie spędziła dnia na wylegiwaniu się na piasku. Dziwne, naprawdę nie wiedział, co mogła robić, ale nic, czego by się spodziewał nie zaciągnęłoby jej do miejsca pełnego piasku i kurzu. „Idę uprawiać czarną magię ze swoją prywatną sektą wyznawców latającego potwora spaghetti.” – Nie wiedział czemu przypomniały mu się jej słowa, ale czy serio mogła mieć coś wspólnego z jakąś sektą? Oczywiście latający potwór spaghetti sprawiał, że całe zdanie brzmiało komicznie, a i Kate nie wyglądała na prawdziwą pastafariankę.
Dziewczyna zatrzymała się, najwyraźniej zaskoczona tym, że ktoś ją zaczepił. Po latach treningów w Obozie Herosów i boskich przygód Percy od razu zauważył delikatne drgnięcie jej nadgarstka, jakby miała sięgnąć po broń. Kolejna dziwna rzecz. Na szczęście dla nich obojga jednak go rozpoznała.
— Hej, Jackson – powiedziała, kiedy się z nią zrównał. Nawet jej głos brzmiał, jakby przeżyła właśnie całodzienny wykład z wyższej matematyki! Mimo to, chyba nie chciała dać po sobie poznać, że jest zmęczona. Uśmiechnęła się wyzywająco i skinęła mu głową. Odpowiedział tym samym gestem po czym dał sobie krótką chwilę na przyjrzenie się jej twarzy. Gdyby nie trzy równoległe, płytkie rozcięcia na lewym policzku i centymetrowa piaskowa tapeta, wyglądałaby całkiem normalnie.


***

                „Tylko nie pytaj, tylko nie pytaj… Bogowie, proszę, niech on stuli dziób!” Po cichu wznosiła modły, chociaż wiedziała, że da to niewiele. Sam wyraz twarzy Percy’ego zwiastował tsunami pytań, którymi miał ją zaraz zalać. Przeklęci, niemagiczni sąsiedzi! Tacy zawsze sprawiają problemy! Chociaż pewnie sama nie była lepsza. Gdyby to ona zobaczyła Jacksona w takim stanie, zaczęłaby go ciągnąć za język. Niestety, miała tego pecha i na kogoś wpadła. Gdyby wiedziała, że tak będzie, wykorzystałaby jednego ze starszych magów, żeby podwiózł ją pod sam dom. Tym razem i tak poszła na skróty i skoczyła przez portal, co skończyło się kilkoma dodatkowymi kilogramami piasku. Chciałaby, żeby to cholerstwo chociaż nie wchodziło wszędzie. Dobrze wiedziała, że nie wyglądała najlepiej. Po wyjściu z opuszczonego hotelu miała wrażenie, że zebrała cały kurz, jaki przez lata gromadził się w budynku. Już gdzieś na Brooklynie znikąd wyskoczyły na nich demony. Akurat ci uroczy kolesie mieli postać wielkich kotów z głowami jaszczurek, czy coś podobnego – skupiała się głównie na załatwieniu stworów, a nie na ich aparycji. Wtedy dorobiła się kilku zadrapań, a jej koszulka zyskała nowy design – „chaotycznie podarte”. I co miała teraz powiedzieć Jacksonowi? „A no wiesz, dorywczo zajmuję się unicestwianiem krwiożerczych bestii, czasami zdarza mi się szukać trupa w opuszczonym hotelu… Lubię też oglądać komedie w towarzystwie pawiana, jeść grillowane mięso z krokodylami, a przy okazji piekę ciastka!” No pewnie! Przecież co drugi amerykański nastolatek tak ma!
                — Ciężki dzień, co…? – zaczął Percy. W odpowiedzi wywróciła oczami i ruszyła przed siebie. Marzyła o powrocie do domu, w końcu by się wykąpała, odpoczęła i najadła! Padała na twarz i miała serdecznie dość całego świata. Poza tym nie dawała jej spokoju sprawa z tą martwą dziewczyną. Nie mieli pojęcia, co jej się przydarzyło, ale gdy już wrócili, ten cwany szakal Anubis próbował jakiejś trupiej magii i swoich kontaktów w Duat. Mógł ich chociaż zabrać ze sobą, kiedy po boskiemu zawinął się razem z martwą panienką, a ją zostawił na pastwę Sadie i skołowanego Cartera, który był jeszcze bardziej upierdliwy niż normalny Carter.
                — Mogę ci opowiedzieć piękną historię geja, który postanowił pożegnać się ze światem, kiedy jego szef zakończył ich jakże cudowny związek… Takie rzeczy tylko w metrze! – odpowiedziała wymijająco, wkładając w te dwa zdanie całą swoją irytację.
                — Złamane serce musi być straszną sprawą, ale chyba nie ono cię tak urządziło, co? Szybciej umówimy się z kosmitami na kawę, niż ktoś złamie twoje. – Percy Jackson bywał naprawdę upartym kumplem, ale Kate nie miała teraz siły na fizyczne przetłumaczenie mu, że niczego się nie dowie.
                — Tsaaaaa… Powinna ci starczyć informacja, że miałam dzisiaj pecha, chociaż pewien podrywacz z Harlemu czuje się dużo gorzej – powiedziała przypominając sobie o jednym z chłopaków od koszykówki. Próbował jakichś głupich sztuczek, co skończyło się dla niego prawdopodobną bezpłodnością.
                — Skoro nie chcesz mówić… Chyba wszyscy mieliśmy dzisiaj pecha. – Nagle ton chłopaka się zmienił, odniosła wrażenie, że jest czymś przybity. Z zaciekawienia aż spojrzała na niego. Zauważyła, że lekko się przygarbił, a jego oczy przywodziły na myśl spojrzenie skopanego szczeniaczka. Aż się jej zrobiło go szkoda.
                — O! No to słucham, co mogło pójść nie tak podczas idealnego dnia zabujanych gołąbeczków od stu boleści? – spytała.
                Podczas kilkuminutowego spaceru na Upper East Side Percy zdążył opowiedzieć jej całą historię jego nieporozumienia z Annabeth i jej domniemanego udziału w nim. Trochę się zdziwiła słysząc teorię o tym, że dziewczyna Jacksona może mieć z nią jakiś problem. Była chodzącą strefą przyjaźni, a każdy, kto próbował przekroczyć magiczną linię jej relacji międzyludzkich kończył marniej niż człowiek zaglądający do paszczy lwa. Nie powiedziała nic na temat samej Annabeth, była przekonana, że dziewczyna rano zdążyła wyrobić sobie o niej zdanie, a ona naprawdę nie lubiła takich osób. Poza tym sprawiała wrażenie dość dziwnej osoby, jakby całym swoim zachowaniem chciała poinformować ludzi wokół, że ona i tak wie wszystko lepiej. Wspólnie z Percym wczołgała się po schodach aż pod drzwi jego mieszkania. W tym krótkim czasie jeszcze raz uświadomiła sobie czemu tak bardzo nienawidzi schodów.
                — Tak przy okazji, Jackson, lubisz filmy o superbohaterach?  – zapytała, kiedy zatrzymali się pod drzwiami. Percy spojrzał na nią lekko unosząc brew i twierdząco skinął głową. – Bo wiesz, nie chcę cię narażać na kolejne kłótnie w związku, ale w przyszły piątek będzie taki kinowy maraton, a ty jesteś jedynym człowiekiem, którego znam, toleruję, który nie jest nieziemsko zajęty i nie idzie ze swoją drugą połówką, do której będzie się kleił i tak dalej… – dopowiedziała.
                — Widzę tę desperację w twoich oczach, Wane! Tylko, jeśli nie będzie ci to przeszkadzać, wezmę kumpla. Powinien przypaść ci do gustu, znając go będzie tak miły, że nakarmi nas oboje. – Percy uśmiechnął się konspiracyjnie, próbując przy okazji wyciągnąć z kieszeni klucze.
                — Jeśli mówisz, że stawia żarcie, to niech zna moją łaskę. To jesteśmy umówieni, a jak twoja dziewczyna będzie robić problemy, to opowiedz jej o tym chłopaczku z niższej klasy, którego tydzień temu odesłałam do pielęgniarki. – Odwzajemniła uśmiech i już miała się pożegnać, kiedy na przedramieniu Percy’ego zauważyła coś czarnego. Tatuaż mignął jej przed oczami, kiedy chłopak wyciągał klucze z kieszeni, ale i tak udało jej się zauważyć jego fragment z napisem „SPQR”. Spędziła tyle czasu wśród badaczy kultur starożytnych, że skrót od razu rozpoznała, ale co on, na słoneczną barkę Ra, robił na skórze Jacksona?!
                — To do zobaczenia! – Percy zdążył już otworzyć drzwi do domu. Uniósł dłoń w geście pożegnania i wydawało się, że nie zwrócił uwagi na to, że za sprawą podwiniętego rękawa bluzy ktoś mógł zobaczyć dziwny tatuaż.

                — Do kiedyś, o ile świat nie spłonie – odparła odwzajemniając gest. Chwilę później drzwi się zamknęły, a ona została na klatce schodowej. Powoli ruszyła w stronę swojego mieszkania. Zatrzymała się tylko na chwilę, kiedy zauważyła, że coś kopnęła. Zwykły długopis z czarnym wkładem leżał kilka centymetrów od jej stopy. Niewiele myśląc podniosła go i powlekła się do siebie marząc jedynie o świętym spokoju.


No elo ludu. Rozdział tak jakby bardzo o niczym, ale być musi. Przedstawiam mojego najnowszego, kochanego dzieciaczka - Matt (Coś Tam Na Nazwiska Będzie Jeszcze Czas). Panicz jest bardzo kochany, jak już zdążyliście zauważyć. Tekst tym razem poprawiała Sumi za co miłość dla niej mocno. Jak ktoś nie ogarnia, jakiego kumpla Percy miał na myśli, to podpowiedź jest jedna: będzie Superman na sali. To dobranoc i do następnego rozdziału. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Rozdział 3

. Kiedy dotarli do odpowiedniej dzielnicy poziom irytacji Kate zdążył już kilkakrotnie podskoczyć. Jeszcze więcej upierdliwych ludzi, wiatru, a w dodatku czekało ją jakieś zadanie w towarzystwie szczurów. SZCZURÓW! Nigdy nie przepadała za tymi dzikimi gryzoniami; były w porządku dopóki nie ruszały się ze swoich słoików z formaliną stojących w pracowni biologicznej albo też od swoich właścicieli. Wszystkie żyjące na wolności, popiskujące w ciemnych zaułkach i świecące czerwonymi ślepiami były dla niej małymi, wstrętnymi demonami. Tłuste, wredne, gryzące, drapiące, nie mówiąc o tym, że cholera wie, co za zarazki przenosiły (była w pełni przekonana, że od setek lat próbują odtworzyć system przenoszenia dżumy!), a w dodatku kanibale... Fuj! A nie dość, że szczury, to jeszcze pogoda. Szare chmury i ten dziwny zapach w powietrzu zwiastowały najgorszą jesienną zmorę – deszcz. No i wiatr pozostawał nieugięty, co chwila pizgał im prosto w twarz coraz zimniejszymi podmuchami. Najbardziej irytujący był przy tym uśmiechem Anubisa.
. – Kiedy następnym razem skoczysz sobie do tej waszej boskiej krainy, bardzo cię proszę, daj temu całemu Szu w pysk! – burknęła do idącego obok chłopaka. – Jak zrobisz to porządnie, kupię ci ciasteczka dla psów – dodała szybko i poprawiła kołnierz kurtki w nadziei, że chociaż trochę ją to ogrzeje.
– Mówił ci już ktoś, że jesteś zniewalająco urocza? – odparł bóg z kpiącym uśmieszkiem błądzącym po ustach. To właśnie zdradzało Kate, że chciał tych ciastek bardziej, niż czegokolwiek innego!
Nie odpowiedziała mu. Najczęściej za takie stwierdzenia przechodziła do rękoczynów, chociaż tyczyło się to głównie nieogarniętych przedstawicieli płci przeciwnej spotykanych w szkole bądź gdzieś na ulicy. Dla Anubisa musiała się bardziej wysilić. Tymczasem jej myśli były zajęte czymś zupełnie innym. Usilnie próbowała pojąć ten dziwny zwyczaj spędzania popołudnia, szczególnie tak wstrętnego, jeśli spojrzało się pod kątem warunków pogodowych, na dworze, latając (w koszulce z krótkim rękawem, obojętnie jaka pogoda była!) za piłką do kosza. Koszykówka kojarzyła jej się głównie z szympansem, bo najczęściej widziała tą grę w wykonaniu przedstawiciela człekokształtnych, dlatego też wszyscy grający w kosza kojarzyli jej się z małpami. A w tej dzielnicy było ich pełno! Głównie chłopacy w wieku licealnym, biegali po przyblokowych placykach wylanych asfaltem i rzucali pomarańczowymi piłkami do jednego kosza. Najbardziej przerażające w tym wszystkim było to, że nosili oni jedynie koszulki bez rękawów i spodenki do kolan, jak typowi koszykarze. Brr, na sam widok robiło jej się zimno.
Dotarli na miejsce (bynajmniej takie miała przeczucie) po krótkim spacerze ze stacji metra. Po drodze Kate zdążyła jeszcze dojść do wniosku, że naprawdę nie pojmuje ludzi. Harlem był specyficzną dzielnicą, a przynajmniej tak jej się wydawało po pobieżnym zlustrowaniu okolicy. Z jednej strony tak zwani ciemnoskórzy, czyli wszyscy bardziej opaleni niż standardowy Europejczyk, popatrywali na nią spod byka, jakby im coś zabrała. (Czyżby chodziło o pieniądze? Przecież nie obwiesiła się jednodolarówkami, to byłoby kompletnie niewygodne, nie wspominając już o wyglądzie!) Z drugiej strony mniej więcej tacy sami ludzie, ale jakoś przyjaźniej nastawieni, przesiadujący na klatkach schodowych z gitarami czy innymi takimi (nie zwracała uwagi na to co każdy robi) się do niej uśmiechali. Jacyś wysocy panowie w wieku „jestem zbyt młody, żeby sprzedali mi piwo” czyli mniej więcej dwie klasy niżej niż ona podchodzili do niej szpanując (a jakże!) piłką do kosza, szczerząc się jak szczeniaki proszące o karmę i pytali o numer telefonu. Kiedy nie chcieli się odczepić mimo wyraźnych prób załagodzenia sytuacji przez jej towarzysza, musiała sama przejść do gróźb. I tak w kółko, co chwila ktoś z czymś wyskakiwał. Po przyzwyczajeniu się do Manhattanu, gdzie wszyscy byli zbyt zajęci sobą albo czymś innym, żeby zwracać uwagę na przeciskających się w tłumie innych ludzi, Harlem był szokiem. I niespecjalnie jej się podobało, że wszyscy tak na nią zwracali uwagę i traktowali jakby już się znali. Czy ktoś na sali wie co to jest przestrzeń osobista?!
Sam budynek, do którego mieli się dostać, wyglądał obiecująco. (O ile miało się ochotę spotkać coś wstrętnego, niebezpiecznego, a przy okazji nie bało się szczurów, ona liczyła jedynie na dwa pierwsze punkty). Ciężko było stwierdzić, jak się kiedyś nazywał, ale z liter składających się na nazwę zostały jedynie jedno „H”, jedno „E” i dwa „L”. Już to dawało do myślenia.
- Zapraszamy do piekła, nasza obsługa jest pierwszorzędna. W ofercie standardowej mamy kotły ze smołą, odświeżające kąpiele w siarce i masaż gwoździami, za dopłatą organizujemy specjalne eventy, na których nasza gwiazda, dokładniej mówiąc Gwiazda Poranna, osobiście wbija każdemu po kolei kołek w dupę – mruknęła, uśmiechając jakby sama miała komuś wbić kawał drewna w cztery litery.
- Czasami naprawdę mnie przerażasz – rzucił Anubis zerkając na nią kątem oka. W odpowiedzi uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Powiedział ten, który uczestniczy w starożytnym rytuale rzucania serca złoczyńcy na pożarcie udomowionemu demonowi! – parsknęła. – A tak w ogóle, to jak tam wleziemy?
Budynek wyglądał jakby przez ostatnie pięćdziesiąt lat nikt do niego nie zaglądał i pewnie tak było. Ściany mogły być kiedyś pomalowane na jakiś modny, zielony kolor, ale przez lata farba zszarzała, a klimat i czas odcisnęły swoje piętno na fasadzie. Deski, którymi szczelnie pozabijano wszystkie okna, na parterze i pierwszym piętrze były miejscami powyłamywane, poza tym również zszarzały, a gwoździe zardzewiały. Drzwi, a przynajmniej ten większy otwór, który musiał być kiedyś drzwiami, był zamurowany, ale i tu ktoś próbował się dostać, pozostałości po pojedynczych, wybitych cegłach zdążyły zniknąć z okolicy. Prawdopodobnie nie tylko szczury upodobały sobie to miejsce, jako ulubioną miejscówkę. Kate była gotowa założyć się o swoje ostatnie pudełko limitowanej edycji pewnych cukierków od Wonki, że gdzieś zagnieździły się jakieś demony, w kątach zadomowiły się pająki, a w jakimś przypadkowym pokoju znajdą trupa!
- Jesteś magiem czy nie? Z powodzeniem włamaliśmy się do muzeum, a tu nie damy rady? – Anubis spojrzał na nią z uśmiechem upodobniającym go do psa (hm, może Sadie leciała na psy?), a oczy mu zabłyszczały, jakby włamania do opuszczonych budynków były nagrodą za dobre świadectwo.
- Wymagasz ode mnie myślenia po tylu traumatycznych przejściach? – Westchnęła z niedowierzaniem. Przecież przeciśnięcie się przez pół miasta w tą i z powrotem, a potem jeszcze dalej, było porównywalne z przeżyciem dnia na linii frontu!
Bóg umarłych jedynie wywrócił oczami i wyminął ją, kierując się w stronę zamurowanych drzwi. Nawet nie zdążyła zapytać go, co zamierza zrobić. Chłopak po prostu zamruczał coś pod nosem, hieroglify ledwie błysnęły, a wszystkie cegły równiutko wyleciały z drzwi prosto do holu. Anubis lekko się ukłonił i skinął dłonią w stronę wejścia.
- Panie i szpanerzy przodem – powiedziała uśmiechając się kpiąco. Mogła zrobić dokładnie to samo. Czasami miała wrażenie, że traktowano ją zbyt protekcjonalnie, jak na jej umiejętności. Nie dało się zaprzeczyć, że bardzo dziwnym trafem nauczyła się podstaw szybciej niż ustawa przewidywała, a reszta jej „edukacji” też nie była specjalnie długa. Nie mówiło się o tym głośno, ale czasami ktoś się zakładał, która z brooklyńskich uosobień wredoty tym razem wygra treningowy pojedynek. Nie mówiąc o magii, nad wyraz dobrze szła jej też walka, co tym bardziej było podejrzane, bo zajęcia z wychowania fizycznego w jej wypadku sprowadzały się do ukrywania się za sprzętem i udawania, że jest niewidzialna. Może to dlatego, że w szkole nie mogli rzucać nożami ani ludźmi? Tak czy siak, potrafiła rzucić zaklęcie niszczące równie dobrze jak Anubis.
- Mhm, gdybyś ty spróbowała, pół ściany wyleciałoby w powietrze – rzucił z rozbawieniem bóg papieru toaletowego i zgodnie z jej zaleceniami wepchnął ją do środka. – Nie mam zamiaru mówić, że jesteś słaba, ale brakuje ci finezji. Można cię porównać do Diabła Tasmańskiego*.
- Jestem taka szybka? – podsunęła, przeskakując nad cegłami. Dokładnie rozejrzała się po ciemnej recepcji w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu obecności szczura bądź innego podejrzanego stwora. Wszystko od zniszczonych dywanów aż po parapety pokrywała gruba warstwa kurzu. Kontuar recepcji miejscami się porozpadał, drewno, z którego w całości był złożony, popękało i zbutwiało od wilgoci. Kanapy ustawione dla oczekujących gości też nasiąknęły wilgocią, a i prawdopodobne było, że coś zaczęło w nich żyć. Ze wszystkich stron atakował ich zapach stęchlizny, a do ciemnego budynku przez szczeliny w deskach przedzierały się wąskie strumienie światła, które miejscami przechodziły w trochę większe obszary, dzięki wyrwanym „zabezpieczeniom” przed niechcianymi współlokatorami i zrobione przez Anubisa wejście.
- Nie, rozwalasz wszystko na swojej drodze – Chłopak nie mógł przepuścić okazji do wyprowadzenia jej z błędu.
Nie powiedziała tego na głos, ale zastanawiała się jakim cudem Anubis może mieć pojęcie o postaciach z kreskówek. Czyżby jakaś firma postanowiła nadawać dla krainy duchów? Chociaż z drugiej strony już od pewnego czasu Anubis nie był jedynie Anubisem, może po prostu on i Walt dzielili się też mózgami. To było trochę przerażające. Nikt nie znał skutków dzielenia ciała z bogiem, nie przez całe życie. Ona miała o tym pojęcie raczej znikome, bogowie odeszli do swojej magicznej krainy i pojawiali się jedynie jeśli czegoś chcieli, mogło się być Okiem Boga, jak Sadie czy Carter, ale oni na ogół się nie odzywali. Jej przyjaciółka była z tego powodu niezwykle szczęśliwa. Jak twierdziła panna Kane, Izyda była najbardziej upierdliwym stworzeniem, z jakim przyszło jej się użerać. Kate nie miała pojęcia o co dokładnie chodziło. Nawet, jeśli była zabójczo niesamowita, nikt nie chciał jej opowiedzieć z pełną dokładnością całej historii o Apopisie, znała jedynie wersję okrojoną z wątków pobocznych, a poza tym nikt nie chciał rozmawiać o małej katastrofie na skalę „zaraz będzie koniec świata”. Szkoda, przegapiła niezłą imprezę, a była wtedy gdzieś w Aleksandrii, tak blisko…
- Znajdziemy tu trupa, zobaczysz – stwierdziła z nieskrywaną pewnością siebie. Nie oglądając się na Anubisa ruszyła przed siebie. Przy każdym kroku z podłogi wzbijały się kłęby kurzu. I po co zakładała czarne spodnie? Pewnie wszystko się do nich poprzyczepia i będzie wyglądała, jak zmiotka do pajęczyn. Szła przed siebie pewnie, ciesząc się ze swojej niskiej wagi, bo panele pod jej stopami co chwila skrzypiały. To miejsce było po prostu idealne do nagrywania jakichś horrorów o wampirach albo zombie. Jednak bardziej zastanawiało ją, gdzie się zgubili Carter i Sadie. Nie widziała śladów innych włamań, nawet jeśli deski w oknach były powyłamywane, na podłodze w recepcji nie było żadnych innych śladów stóp. Nie mogli pomylić adresów, może nie pamiętała nazwy ulicy, ale w okolicy nie było innego opuszczonego hotelu.
- Myślisz o tym samym? – zapytała, zerkając przez ramię na Anubisa.
- Że mieliśmy ich szukać na drugim piętrze? Tak, ale do tego potrzebujemy schodów – odparł bóg, uśmiechając się w ten swój irytujący sposób, pasujący jedynie do kogoś, kto stara się być miły, ale przy tym ludzie powinni się go bać (albo po prostu był czymś przybity).
- Nie powiedziałeś mi, gdzie mamy ich szukać! – Naprawdę tego zapomniał jej powiedzieć. A ona już myślała, że naprawdę coś się tu wydarzyło. Przeklęty szakal!
Anubis tylko bezradnie rozłożył ramiona z miną szczeniaka przepraszającego za pogryzienie kapci. Ciężko było się na takiego gniewać, ale ona i tak wolała koty. Prawdziwie po kociemu fuknęła na niego i bez słowa ruszyła dalej w poszukiwaniu schodów. Skoro miał zamiar być taki psi, to na pewno też by się znalazł, jakby przypadkiem się rozdzielili!
Żeby lepiej widzieć wygrzebała z Duat swoją najnowszą laskę (ostatnia uległa dziwnemu wypadkowi z udziałem pokręconego gryfa i pingwina) i zaklęciem przywołała płomień (jakimś dziwnym trafem w jej wykonaniu był on niebieski) utrzymujący się na czubku magicznego przedmiotu. Zaraz po tym wyciągnęła jeszcze dwa noże, tak na wypadek napotkania wyjątkowo tłustego szczura albo demona, które ukryła w rękawach kurtki. Tak wyposażona ruszyła na poszukiwania schodów, a szakal niech się zdecyduje, czym chce się zająć.

***

Nico czasami się zastanawiał co takiego zrobił Trzem Mojrom, że pokolorowały jego nić życia w same problemy. Jak nie przystojny syn Posejdona spadający do Tartaru, to sekcja zwłok z idealnym odzwierciedleniem syna Apolla – gorący jak tatuś, z równie upierdliwym uśmiechem. Dzięki bogom, że Will nie układał haiku, a przynajmniej nie tak jawnie, jak jego ojciec! A pewnie, jak już skończą z trupami, znowu zostanie zmieniony w jakąś roślinkę, ewentualnie czeka go coś jeszcze gorszego. Nie miał wielkiego wyboru, jeśli chodziło o tę sekcję zwłok, był jedynym ekspertem od trupów w obozie, a nawet w obu. Cudowny los sprawił, że on zajmował się umarłymi, a jego siostra błyskotkami. Chociaż najbardziej bał się, jak to będzie wyglądać. Tak naprawdę nigdy nie widział jak się kroi ludzkie ciało. Dusze trafiały do Hadesu wyglądając jak za życia, nigdy nie widział ducha z wypadającymi mu z brzucha wnętrznościami. Jeśli chodziło o zmarłych herosów, sprawa miała się nieco inaczej. Jasne, widział różnego rodzaju rany, do widoku krwi już się przyzwyczaił, a spiżowe pancerze chroniły mniej więcej cały tułów. Naprawdę wolał nie myśleć, jak będzie to wyglądało u zwłok, które już swoje odleżały, w dodatku w wodzie. Już sam widok ciał nie należał do pięknych.
Chcąc czy nie chcąc, musiał się udać do Wielkiego Domu (tym razem już w kurtce, żeby przypadkiem Will nie postanowił znowu go zaatakować) zastanawiając się na jakiego frajera wyjdzie. Syn Hadesa wzdrygający się na widok wnętrzności? Chociaż z drugiej strony to Will od kilku ostatnich miesięcy wzdrygał się na sam dźwięk słowa „poród”. Było to na swój sposób pocieszające, chociaż wcale nie pomagało w przetrwaniu zadania, jakie miał przed sobą Nico. Nawet nie miał pojęcia jak wygląda sekcja zwłok! Czy współcześni nastolatkowie widzą takie rzeczy w serialach? Przecież raz czy dwa słyszał, jak dwóch obozowiczów ze sobą gadało o najnowszym odcinku czegoś tam, a trafiał na fragmenty rozmów typu „ten moment, kiedy urwało mu głowę...”. Nico nie wiedział, że urywanie głów może być takie ekscytujące, ale był pewien, że teraz na pewno nikomu nie będą urywać głowy. Starając się wyglądać jak syn Hadesa, a nie jak zmieszana i lekko wystraszona kulka nerwów w czarnej kurtce, wszedł do Wielkiego Domu. Przywitała go oczywiście głowa lamparta Seymoura i kolekcja masek z teatru greckiego. Dziki kot zamruczał donośnie na widok herosa, a Nico na powitanie rzucił mu kawałek suszonej wołowiny z półmiska ustawionego na pobliskim stoliku.
- Dobry kocur – mruknął, przechodząc przez główne pomieszczenie. Nie zwracał na nie wielkiej uwagi. Nie bywał tu zbyt często, tak naprawdę był to chyba trzeci albo czwarty raz. Pana D. akurat nie było i dobrze - Nico nie miał ochoty znosić humorów śmiertelnie obrażonego na cały świat boga wina. Za to czekali na niego Will, w swojej zielonej koszulce obozowego uzdrowiciela i Chejron z końską częścią ciała ukrytą w magicznym wózku inwalidzkim. Solace uśmiechnął się do niego, jakby nakarmienie głowy dzikiego kota paskiem suszonego mięsa było czymś porównywalnym z wygraniem stanowego konkursu gry na skrzypcach, ale szybko spoważniał. Za to Chejron patrzył na niego tym swoim przenikliwym wzrokiem, jakby próbował przeanalizować całą jego osobowość i go zrozumieć. Nico uparcie nie chciał, żeby wszyscy go rozumieli, więc przybrał jak najbardziej obojętną postawę.
- Miejmy to już za sobą – powiedział, zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać. Nie chciał słuchać długich przemów, tekstów w stylu „bardzo nam przykro, że cię zmuszamy, ale nie mamy wyboru” i tym podobnych. To i tak nic nie zmieniało, a gadanie tylko odwlekało to, co i tak mieli zrobić. Był zdania, że im szybciej się z tym uporają, tym lepiej dla wszystkich. Do Willa i Chejrona najwyraźniej dotarł przekaz, bo jedynie skinęli głowami, a centaur poprowadził ich do zejścia do piwnicy. Will musiał wiedzieć dokąd mają iść, bo o nic nie zapytał, kiedy Chejron oświadczył, że niedługo ma lekcję łucznictwa i nie może ich dalej poprowadzić. Nico to nawet odpowiadało. Po prostu przy centaurach miał ochotę podać im marchewkę albo kostkę cukru, o co na pewno by się obraziły. Zszedł za Willem na dół, zastanawiając się, czy powinien coś powiedzieć. Ludzie często odbierali milczenie jako przejaw złego nastawienia, ale on po prostu nie wiedział co ma mówić. „Hej, Will, jak tam sklejanie obozowiczów?”, no pewnie, brzmiało wprost idealnie! Na szczęście (i równocześnie nieszczęście) Will odezwał się pierwszy.
- Hm, Nico...? – Zabrzmiało to tak, jakby Solace sam nie był pewien, czy chce mówić, ale Nico nie zależało na robieniu mu na złość. Naprawdę starał się być dla niego miły, nawet go lubił, po prostu nie wiedział, jak się obchodzić z ludźmi. W odpowiedzi spojrzał na syna Apolla pytająco oczekując dalszej części wypowiedzi. – Może to zły moment, ale... Chciałem tylko zapytać, czy nie chciałbyś pójść do kina? No ze mną... Tak sobie pomyślałem, że pewnie ty nigdy nie byłeś na żadnym filmie i jak usłyszałem, że ma być maraton z filmami o superbohaterach... No pewnie o tym też mało słyszałeś – Will cicho westchnął; najwyraźniej wypowiedzenie tych kilku zdań musiało być bardzo męczące, chociaż Nico nie wiedział dlaczego. Jasne, temat jego „dzieciństwa” trwającego kilkadziesiąt lat (czy powinien czuć się stary?) był bardzo dziwny, ale żeby od tego się denerwować? Will był raczej bezpośredni, więc tym bardziej było to dziwne zachowanie. Tak samo, nie wiedział praktycznie nic o tych superbohaterach, ale nie brzmiało to jakoś źle. To znaczy, słyszał coś przy okazji swojego włóczenia się po kraju, ale nigdy nie dowiedział się zbyt wiele - w tamtym czasie miał ważniejsze zmartwienia.
- Em... No w sumie czemu nie? Ale ubierz się jak człowiek, a nie jakbyś wyszedł z ostrego dyżuru – odpowiedział Nico, lustrując zielone wdzianko drugiego herosa. Will w odpowiedzi parsknął śmiechem i od razu się rozluźnił, chociaż syn Hadesa nie wiedział co takiego zrobił, że tak podziałało.
- Bogowie, byłem pewien, że spróbujesz mnie zamordować! – wyznał Solace. Z niewiadomych powodów uśmiechnął się jak Percy na widok niebieskiego żarcia. Czyżby to on był niebieskim jedzeniem dla Willa?
- Czemu miałbym cię zamordować? Ojciec dałby mi ochrzan, już i tak jest wiecznie obrażony, bo w Podziemiu jest więcej duchów, niż szczurów w kanałach. – Naprawdę nie widział sensu w mordowaniu Willa, w końcu był jedną z tych niewielu osób, z którymi Nico mógł normalnie gadać. Może czasami irytował, zachowywał się zbyt swobodnie (dotykanie z zaskoczenia mogło doprowadzić do ataku serca, lekarz chyba powinien o tym wiedzieć!), ale w gruncie rzeczy Nico go lubił.
- No... Nieważne – powiedział syn Apolla zatrzymując się przy drzwiach wykonanych ze stali. – A teraz, di Angelo, masz mnie słuchać, jasne? Mówienie ci, co można złapać od trupów zajmie zbyt dużo czasu, po prostu masz robić, co ci każę. Po pierwsze: ubierasz się, jakbyś właśnie wyszedł z ostrego dyżuru – Tu idealnie zmałpował tekst Nico. – i nie chcę słyszeć żadnych „ale”. Po drugie: przed i po wszystkim dokładnie myjesz ręce. Jeśli poproszę, żebyś coś zrobił, po prostu to zrób – mówił to tonem, którego używał do wydawania „zaleceń lekarza”, a przy tym celował w Nico palcem wskazującym z taką miną, że ciężko było się mu sprzeciwić.
- Wszystko w porządku, ale nie jestem tu tylko po to, żeby robić ci za pomocnika – mruknął starając się, żeby Will nie odebrał to jako aktu buntu.
- Nie, ale to ja tu będę cię składał, jeśli zrobisz coś nie tak! – Will mówił takim tonem, jakby martwe ciała miały zaraz ożyć i ich zaatakować. Było to niemożliwe, a Nico wiedział o tym najlepiej. Mógł wezwać szkielety spod ziemi, ale nie potrafił zmusić martwego ciała, do poruszenia się. Miało to jakiś związek z podziemiami i jego ojcem. Ma ciała, które jeszcze nie zostały Hadesowi „oddane”, Nico nie miał żadnego wpływu.
Bez przedłużania dyskusji zgodził się na warunki Willa; w sumie nie widział powodu, żeby się spierać. Nie miał zamiaru przyczyniać się do krojenia, wyciągania organów czy co tam mogło się robić. Weszli do pomieszczenia wyłożonego ceramicznymi płytkami. Bez słowa protestu przebrał się w zielone ciuszki, chociaż czuł się w nich jak dziecko przebrane za lekarza na Halloween, do kompletu dostał jeszcze maseczkę (z tego akurat się ucieszył, chociaż czuł się idiotycznie, ale lepsze to niż zapach rozkładających się ciał) i niebieskie, gumowe rękawiczki (tu Will jeszcze się zastanawiał, czy Nico nie ma alergii, chociaż nawet bogowie nie wiedzą czemu). Po tym przeszli do drugiego pomieszczenia umieszczonego za takimi samymi drzwiami, jak to pierwsze. Nico nie miał pojęcia, po co w Wielkim Domu takie miejsca, ale raczej wolał nie dopytywać. Na trzech stołach wykonanych ze stali nierdzewnej ułożono ciała herosów. Z bliska wyglądały jeszcze gorzej, a mimo maseczki nałożonej na usta i nos, i tak poczuł nieprzyjemny zapach.

***

Schody niemiłosiernie skrzypiały, kiedy się po nich wspinali. Okazało się, że Anubis jednak zrezygnował z żartowania sobie z niej i odpuścił nawet swoje psie zachowania. Może to dlatego, że gdy przy pierwszej próbie odnalezienia drogi na górę trafiła do sali restauracyjnej, prawie wlazła na wielkiego szczura. Wydarła się wtedy tak głośno, że prawdopodobnie obudziła wszystkich umarłych w promieniu dwóch kilometrów, a przecież nie chcieli zwracać na siebie uwagi. Razem szybko odszukali schody i teraz wspinali się na górę starając się przy tym przetrwać bez konieczności latania. Architekt projektujący ten budynek musiał mieć zamiłowanie do drewna, stopnie też były z niego wykonane, przy czym teraz część spróchniała, połamała się, wyschła i ogólnie została zniszczona przez czynniki zewnętrzne. Wchodzenie po nich było prawdziwym wyzwaniem, tym bardziej, że poręcz (również drewniana!) szybciej pomogłaby im spaść, niż się przytrzymać, a miejscami wcale jej nie było. Szli powoli co chwila przeskakując nad bardziej podejrzanymi stopniami, opierając się o ścianę, z której odchodziła tapeta i wzbijając przy tym ogromne obłoki kurzu. Kiedy dotarli na pierwsze piętro jej spodnie były do połowy szare.
Na górze było jeszcze ciemniej, a wszystko przez zabite okna, których tutaj nie naruszono tak bardzo, jak na dole, a w dodatku coś wydawało się poruszać pod ścianami i chrobotało. Znowu szczury? Aż się wzdrygnęła. Jakby nie mogły sobie zniknąć i wrócić, gdy jej tu nie będzie!
- Słyszałeś to?! – Aż podskoczyła, kiedy usłyszała za plecami głośniejsze skrzypnięcie, jakby ktoś stanął na desce. Szybko obejrzała się przez ramię i od razu tego pożałowała. W bladym świetle niebieskiego płomienia zabłyszczały dwa punkty znajdujące się na wysokości odpowiedniej dla ludzkiej głowy, a potem zniknęły prawie natychmiast.
- Ktoś się na nas gapi – szepnęła do Anubisa. Bóg obejrzał się na nią i zaraz uważnie rozejrzał po korytarzu.
- Pewnie to tylko szczur albo światło odbiło się od jakiejś ozdoby – Westchnął cicho, chociaż była gotowa przysiąc, że sam nasłuchuje, czy ktoś się nie porusza po korytarzu.
Kate dla pewności wsunęła do wolnej dłoni jeden z noży i ruszyła dalej, zastanawiając się, gdzie chowa się rodzeństwo Kane. Standardowo powinni ich już wcześniej usłyszeć, skoro Sadie już się odgrażała, że zamorduje Cartera... Ale było tak cicho, że słyszeli jedynie popiskiwanie szczurów gdzieś w pokojach, co ani trochę nie pomagało jej w skupieniu się. Przeszła jeszcze kawałek, zastanawiając się czy ryzykować otwieranie jakichś drzwi, kiedy zauważyła, że jedne są uchylone. Skinęła dłonią na Anubisa i pchnęła je delikatnie. Przesunęły się z przeraźliwym skrzypieniem, a zza nich wyjrzała znajoma głowa z z szopą jasnych włosów miejscami zabarwionymi na czerwono. Sadie celowała w nią czymś, co wyglądało na drewnianą nogę od krzesła, Kate za to wyciągała przed siebie dłoń uzbrojoną w nóż.
- Na gacie Ra, najpierw nas tu ściągasz, a teraz celujesz we mnie spróchniałym drewnem?! – parsknęła śmiechem Kate, ale prawie od razu zamilkła widząc minę dziewczyny.
- Co się stało? – spytał zamiast niej Anubis, który podszedł do nich tak cicho, że ona dopiero teraz to zauważyła.
- Właźcie, sami zobaczycie – odparła Sadie, patrząc na Anubisa o minutę za długo, przynajmniej jak na gust Kate. Nie czekając, aż zakochane kundle się ruszą, przecisnęła się do środka i rozejrzała po pokoju hotelowym, a raczej czymś, co kiedyś nim było. Tapeta odłaziła od ścian, dywan był do połowy zjedzony przez mole, szafa rozwalona, a na zarwany łóżku coś leżało.
- Gdzie jest pan Wikipedia? – rzuciła w przestrzeń, w pełni przeświadczona o tym, że Sadie i Anubis jej nie usłyszą.
- Tutaj – odpowiedział jej Carter. Obróciła się szybko w stronę, z której dochodził głos. Starszy Kane siedział na zakurzonej podłodze rozcierając czoło, na którym już zaczynał się tworzyć wielki guz, a na nim kolorowy siniak. Ale skoro on był tam, to co leżało na łóżku?
Szybko odwróciła się, żeby znowu spojrzeć na zniszczony mebel. Nawet w słabym świetle wyczarowanego przez nią płomienia widziała zarys ludzkiego ciała. Przełknęła głośno ślinę i ruszyła w stronę łóżka. Dokładnie o tym samym pomyśleli Anubis i Sadie.
- Znaleźliśmy ją tu przez przypadek – mruknęła Sadie kiedy Anubis nachylał się nad trupem dziewczyny. Kate nie widziała wiele, ale dało się zauważyć wiele ran i poszarpane ubrania. Nie mogła umrzeć dawniej niż dwa dni temu.
- Myśleliśmy, że jest tu jakiś wyjątkowo złośliwy demon, a może nawet kilka, dlatego chcieliśmy, żebyście dołączyli. Zanim przyszliście zaatakował nas jakiś... – zaczął opowiadać Carter.
- Ninja! – podsunęła Sadie. – Wyglądał zupełnie jak ninja, poza tym miał jakiś błyszczący miecz... Dziwne, bo Cartera tylko walnął i wepchnął go tu, a potem zwiał... No i ją znaleźliśmy. Wyglądała znajomo, no i... – Nie musiała kończyć. Kate nie pamiętała o kogo dokładnie chodziło, ale kojarzyła, że jakiś czas temu z Domu Brooklyńskiego zniknęła jakaś dziewczyna.
- Przeniesiemy ją na Brooklyn, tam spróbuję czegoś dowiedzieć – odezwał się Anubis.

***

Nico miał nadzieję, że po jakimś czasie przestanie odczuwać zapach rozkładających się ciał, ale najwyraźniej się przeliczył. Na razie udało im się ustalić imiona i nazwiska całej trójki. Will próbował przeanalizować wszystkie rany i możliwe powody śmierci. Na razie stwierdził, że do morza zostali wrzuceni już martwi, na pewno nie zostali utopieni, a część ran musiały pogłębić mięsożerne ryby. On za to próbował dowiedzieć się czegoś na swój sposób, jednak ciężko było się skupić, kiedy od zapachu rozkładu kręciło mu się w głowie. Jeszcze trochę, a pewnie przypomni mu się ostatni posiłek. Na szczęście Solace nie zabrał się od razu do krojenia, przynajmniej nie na taką skalę, jak sądził Nico. Will jedynie sprawdził, czy u żadnego z nich nie ma wody w płucach czy coś takiego. Przez chwilę nawet patrzył na Nico w sposób, jakby chciał mu coś pokazać, ale na szczęście zrezygnował. Czy wszyscy lekarze mieli w oczach ten podejrzany błysk sugerujący, że chętnie pomacaliby twoje serce? A może to jemu coś się ubzdurało?
Nico najpierw próbował w jakikolwiek sposób skontaktować się z duszami herosów, ale nie podziałało to najlepiej. Mruczenie pieśni po starogrecku mogło coś dawać, ale nie miał do tego odpowiedniego sprzętu (nikt nie pomyślał o hamburgerach z McDonald's), więc jedyne, co udało mu się wyczuć to to, że byli martwi od około czterech dni. Wiele to nie było, a on jedynie się zirytował. Nie wiedząc, co powinien robić, bo jakoś nikt nie poinformował go w jaki sposób miałby stosować swoje umiejętności do takich rzeczy, zaczął krążyć między wszystkimi ciałami. Przy każdym się zatrzymywał, kładł dłonie na głowie i próbując się jak najbardziej skupić zamykał oczy. Gdzieś słyszał, że coś takiego może zadziałać, chociaż nie wierzył w to zbyt mocno. Ku jego zaskoczeniu, coś to dało. Nie wiedział jak, ale przy pierwszym z nich, który nazywał się Derek Lawrence, od razu nabrał pewności, że musiał się wykrwawić. Przekazał to Willowi, który starał się pozbyć z ran drugiego z chłopaków wszystkich glonów, żeby dokładniej je zbadać. Solace spojrzał na niego prawie od razu, a Nico miał wrażenie, że gapił się o wiele dłużej, niż przewidywała ustawa.
- Ma najwięcej ran – mruknął Will w zamyśleniu, skinął głową jakby na zgodę. Chyba nie było, żadnego innego wyjaśnienia, skoro się nie spierał. – Tutaj stawiałbym na truciznę, część ran jest jakaś dziwna, jakby zieleniała…
Nie miał zamiaru kłócić się z Willem ani oglądać zielonych ran - już sam zapach ciał doprowadzał go do zawrotów głowy. W pomieszczeniu było chłodno, widział też kratki wentylacyjne, ale jemu robiło się duszno. Powoli podszedł do ostatniego ciała, tym razem dziewczyny. Julie Greenside, córka Demeter – przypomniał sobie zanim dotknął jej głowy. Miał nadzieję, że i tym razem zadziała jego sztuczka, chociaż naprawdę nie wiedział jak to zrobił. Zamknął oczy i skupił się równocześnie błagając w duchu, żeby ktoś mu powiedział, co się z nią stało. Chciał już stąd wyjść i poczuć świeże powietrze. Tym razem było to wyraźniejsze. Pod jego powiekami pojawił się jakiś dziwny bohomaz, wyglądał bardziej jak rysunek składający się z płonących na pomarańczowo linii. Nico szybko odskoczył od ciała nie mogąc powstrzymać okrzyku zaskoczenia. Nie wiedział kiedy się to stało, ale poczuł, jakby palce mu płonęły. Uczucie minęło, kiedy puścił ciało dziewczyny. Spojrzał na Willa z nadzieją, że nie wygląda na przestraszonego. Nie chciał, żeby Solace myślał, że syn Hadesa wystraszył się trupa.
- Dobrze się czujesz? – zapytał Will szybko do niego podchodząc. Nagle zaczął przypominać czujną lwicę broniącą swoich młodych. Tak naprawdę Nico nie czuł się dobrze, ale dopiero teraz sobie to uświadomił. Czuł się, jakby zszedł z karuzeli, samo powietrze próbowało go udusić i... Czemu Will był tak blisko?
- Blady jak ściana – stwierdził Solace fachowym tonem. Ze złością zerknął na swoje rękawiczki. No tak, nie mógł go dotknąć, po grzebaniu w trupach. – Cholera, przepraszam...
Reszty Nico nie dosłyszał. Jeszcze bardziej zakręciło mu się w głowie i lekko osunął się w ciemność.

*Tak, chodzi o Tego gościa

Ok, akapity zrobione w mękach i powskakiwały jakoś dziwnie, no świetnie, serio... Ale lepsze to niż nic. Wie ktoś może o cholerę tutaj chodzi? Już któryś raz przy wklejaniu tekstu blogger wpierdala mi akapity, ale zawsze po wklejeniu do dokumentów google i dorobieniu tam, wskakiwały, a teraz zmienia mi cały tekst, a akapitów nie ma D: Zrobiłam w HTML, to było straszne, nie polecam :') I pewnie coś przekręciłam, jestem egzystencjalną ciotą. Ale dobra, jest, mam nadzieję, że nie tak źle, jak mi się wydaje.
Teraz chciałabym mocno przeprosić, za tą długą nieobecność, jestem coś jak człowiek chaos, wszystko robię i nagle się gubię, a jeszcze szkoła. Plus jest taki, że rozpisałam przynajmniej część relacji moich ofiarek (tak, tych stąd <3) i zostałam profesjonalnym zabójcą, w dalszych planach jest pirat i podbój świata. Ok. Nie wiem, po co to napisałam. Dobra, yay, muszę się zbierać po moje żarcie (tak, zamawiam żarcie przez internet i się chwalę XD).
A teraz miałabym do Was małą prośbę. Jak niektórzy wiedzą, na blogach można zarabiać, a że mój majątek został zamieniony na papier i stoi na półkach upiększając wystrój okładkami, to jestem człowiek bez hajsu. Przechodząc do sprawy: czy bylibyście tak dobrzy i wyłączyli dla tej strony AdBlocka? No o ile Wam się chce, do niczego nie zmuszam. Tak czy tak będę wdzięczna.
No i na koniec kłaniam się nisko, zostawiam Was z omdlałym uke (wybaczcie, śmiać mi się chce, jak myślę, jakim jestem potworem <3) i proszę o komentarze. I jeszcze powiem, że to kochane, że pytacie kiedy coś napiszę i tak dalej, serio, ale, żeby Was uspokoić - szatan nie rzuca swoich potwornych planów od tak, więc nie ma się o co martwić, jestem zbyt okropna, żeby zostawić to pisadło. 

sobota, 24 stycznia 2015

Rozdział 2

Nico di Angelo wiele razy się zastanawiał co strzeliło mu do głowy, że zgodził się zostać w Obozie Herosów. Nie miał na co narzekać, nie czuł się wyobcowany albo inny. Obozowicze w większości byli do niego zdystansowani, ale nie traktowali go źle. To mu odpowiadało, nikt nie naruszał mu jego przestrzeni osobistej. No, prawie nikt...
Will Solace, drużynowy domku Apolla i główny obozowy uzdrowiciel nie wiedział co oznacza owa przestrzeń osobista. Przychodził kiedy mu się podobało, przytulał Nico bez powodu i łapał go za ręce twierdząc, że tylko sprawdza, czy "wszystko w porządku" kompletnie ignorując powtarzane miliardy razy "Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka". Ciągle wykorzystywał swoje zdolności medyczne jako wymówkę, chociaż syn Hadesa już od dawna był całkowicie zdrowy. Nico naprawdę go lubił, ale czasami miał ochotę sprzedać mu mocnego kopa w dupę. Co dziwne, zawsze coś go powstrzymywało. Obecność tego złotowłosego chłopaka dziwnie na niego wpływała. Ostatnio wszystko było dziwne. Sam nie wiedział, co dokładnie się z nim działo. Z jednej strony był szczęśliwy, w końcu znalazł miejsce dla siebie, ale z drugiej cały czas się bał, że zrobi coś, co zniechęci do niego te kilka osób, które naprawdę go lubiły. W dodatku nie wiedział co sądzić o Willu. Chłopak był czasami zbyt miły, jakby oczekiwał czegoś więcej, ale czy to możliwe, żeby był zainteresowany właśnie nim? Nico szczerze w to wątpił, a nawet jeśli… No cóż, w takim wypadku sytuacja jeszcze bardziej się komplikowała. Gdyby dał synowi Apolla jakikolwiek znak, że jest nim zainteresowany wszystko mogłoby się źle skończyć. Will był przyjacielem, koniec, kropka.
Faktem było, że na chwilę obecną całkowicie gubił się w swoich uczuciach. Powiedział Percy’emu, że nie jest w jego typie i sam chciał w to wierzyć. W tamtej chwili starał się wierzyć, że tak powinno być. Percy miał Annabeth i nawet, jeśli nadal uważał, że byłby lepszy od niej nie zmieniało to faktu, że tutaj liczyło się szczęście chłopaka. Nie mógł liczyć na odwzajemnienie swojego uczucia, a znając Jacksona, czułby się winny. Lepiej było powiedzieć „Nie jesteś w moim typie” i udawać, że naprawdę tak się uważa. Wtedy naprawdę tak myślał, był w pełni przekonany, że wyleczył się z Percy’ego Jacksona. Przez kilka dni był pewien, że wszystko zaczyna się układać. Musiał się zgodzić na trzydniową obserwację, bo Will urwałby mu głowę. Miło było odpocząć, raz przyszedł do niego Percy zapytać czy wszystko z nim dobrze i znowu mu podziękować, chociaż Nico nie wiedział za co dokładnie. Dziwnie było z nim normalnie rozmawiać, chyba obaj czuli się niezręcznie. Potem cały cudowny plan zaczął się powoli sypać. Pierwszym błędem było uznanie za urocze potknięcie się Percy’ego, kiedy wychodził. Jeszcze do końca wakacji wszystko wyglądało dobrze, ale równo z wyjazdem części obozowiczów, w tym właśnie Jacksona, Nico coraz częściej nakrywał się na myśleniu o synu Posejdona. Starał się spychać go na dalszy plan, nie myśleć o nim, zajmować się wszystkim innym. Przecież już go odpuścił…
Westchnął cicho i uderzył pięścią w poduszkę. Czasami naprawdę nienawidził samego siebie. Czemu musiał zamęczać się problemami na poziomie nastolatki z okresem? Musiał się czymś zająć, bo jeszcze trochę i zwariuje. Po obiedzie miał zamiar trochę odpocząć, ale najwidoczniej przerastało go to.
Akurat wstał z łóżka, kiedy drzwi jego domku otworzyły się z hukiem. Już chciał warknąć na nieproszonego gościa, że mógłby chociaż pukać, kiedy zobaczył blondwłosego chłopaka w zielonej koszulce, którą mogła nosić jedynie jedna osoba. Will Solace wyglądał jakby właśnie odebrał kolejny nimfi poród. Nico już otwierał usta, żeby zapytać co się stało, ale chłopak go uprzedził.
- Chodź, szybko – powiedział wyciągając go z domku. Syn Hadesa nie zdążył nawet krzyknąć, żeby go nie dotykał.
                Dotarli na plażę w kilka minut. Nico przez całą drogę próbował dowiedzieć się co właściwie się dzieje i czemu muszą tak biec, ale Will wydawał się głuchy na jego pytania. Kiedy zatrzymali się na piasku, di Angelo był już zdyszany, a nadgarstek, za który nadal trzymał go syn Apolla bolał go, jakby próbowano wyrwać mu go ze stawu. Spojrzał na blondyna z wyrzutem i dopiero zauważył, że z jego twarzy zszedł cały kolor.
                Rozejrzał się w poszukiwaniu powodu tego zamieszania. Pogoda nie była najlepsza, wiatr wiał od strony morza, fale słonej wody odbijały się od brzegu, na którym leżały trzy ciała. Nico zamrugał kilka razy patrząc na ludzkie trupy leżące na wilgotnym piasku. Ich ubrania były podarte i miejscami oblepiały je glony, ale na pewno cała trójka w chwili śmierci miała na sobie pomarańczowe koszulki Obozu Herosów, teraz były one podarte i poplamione krwią. Ich skóra przybrała nieprzyjemny szary odcień, a rany, których nie zasłaniały strzępki materiału były wypłukane słoną wodą. Syn Hadesa cicho przełknął ślinę i powoli ruszył w ich stronę. Miał wrażenie, że jego nogi zmieniły się w watę, ale mimo to stawiał krok za krokiem dopóki nie powstrzymał go Will.
                Nico spojrzał na chłopaka z niemym pytaniem w oczach. Czemu go zatrzymał? Skoro go tu przyprowadził, musiało chodzić o zobaczenie ciał. Nie mogło być innego powodu, dla którego akurat go tu przyciągnięto.
- Potykasz się o własne nogi – powiedział z wyrzutem blondyn.
- Wyglądasz, jakbyś zaraz miał zemdleć – odciął się Nico próbując się uwolnić z uścisku chłopaka. Will jedynie pokręcił głową jakby sam wiedział lepiej, jak wygląda.  – Po co mnie tu ściągnąłeś?
- Chejron chce, żebyśmy spróbowali się dowiedzieć, co im się stało – wyjaśnił Solace wpatrując się w ciała pustym wzrokiem.
- My? Nie słyszałem, żebyś był w jakimkolwiek stopniu spokrewniony z Hadesem – zdziwił się. Nie mógł zrozumieć, co syn Apolla może mieć wspólnego z umarłymi.
- Jestem uzdrowicielem, wiesz, lekarze przeprowadzają sekcję zwłok. – Will w końcu spojrzał na niego. Od razu było widać, że nie jest zadowolony z zaistniałej sytuacji, a Nico nie mógł mu się dziwić. Z tej odległości mógł stwierdzić, że trzej półbogowie nie umarli w najprzyjemniejszych okolicznościach.
- No tak... – westchnął młodszy heros.
                Wiatr zawiał mocniej przynosząc ze sobą zapach morza i rozkładających się ciał. Trzeba je jak najszybciej zabrać, zanim ktoś jeszcze się zorientuje, co się stało. Plotki rozchodziły się szybciej, niż pianki podczas wieczornych ognisk, więc niewykluczone, że wybuchłaby panika. Prawdopodobnie i tak wszyscy się dowiedzą, ale łatwiej powiedzieć, że po prostu ta trójka zginęła na misji, niż opanować domysły na temat mordercy. W końcu potwór nie podrzuciłby ciał na plażę. Nico lekko zadrżał, kiedy chłodny podmuch dotarł do nich. Powoli robiło się zimniej, a Will nie dał mu czasu na założenie kurtki, wyciągnął go z domku w koszulce z krótkim rękawem. Blondyn wyraźnie to wyczuł, bo spojrzał na niego jakby chciał powiedzieć, że zaraz się przeziębi.
- Idziesz się cieplej ubrać, natychmiast, zalecenia lekarza – powiedział.
- To twoja wina, że…
- Już!

***

                Było wczesne popołudnie, kiedy udało jej się dotrzeć na Brooklyn. Zajęło jej to mniej więcej godzinę. Przez ten czas zdążyła jeszcze mocniej znienawidzić większość nowojorskiego społeczeństwa. Najpierw metro miało opóźnienie, bo szczury coś tam przegryzły. (Fuj, szczury! Wielkie, tłuste, włochate, dzikie szczury!) Potem jakiś facet zrobił niezły cyrk próbą samobójczą, ponieważ jego szef znalazł sobie innego faceta. (Nie miała nic do ludzi odmiennej orientacji, o ile ci ludzie nie zmuszają jej do tracenia czasu na stacji metra, na której pizga lodowatym wiatrem!) Kiedy już udało jej się dostać do linii jadącej na Brooklyn (Dzięki Ra!), jakaś, około, siedemdziesięcioletnia emerytka z rodzaju tych, które biegają do kościoła w podskokach i odklepują miliard zdrowasiek na kolanach, nawrzeszczała na nią, że dzieciaki jej pokroju powinno się wysyłać do specjalnych ośrodków nawracania wyznawców Szatana. No tak, noszenie czarnych, podartych spodni to otwarte przyznanie się do składania ofiar, w postaci małych kociąt, władcy Piekła! Gdyby ta kobieta wiedziała, że wrzeszczy na osobę, która ma więcej wspólnego z jakimikolwiek bóstwami, niż ona sama (nawet podczas klepania miliarda zdrowasiek na kolanach!), prawdopodobnie osiwiałaby jeszcze bardziej.
                Westchnęła cicho i zapięła skórzaną kurtkę, kiedy zimny wiatr rozwiał jej włosy. Nie znosiła zimnych pór roku. Większość swojego dotychczasowego życia podróżowała z matką po ciepłych krajach, głównie śródziemnomorskich, chociaż zdarzały im się wypady do Afryki, a raz czy dwa były w Azji. Urodziła się i wychowała w cieplejszym klimacie, a zimno nienawidziła całym sercem. W Nowym Jorku mieszkała od siedmiu lat, ale nigdy nie przyzwyczaiła się do niskich temperatur. Sytuacji nie poprawiał wiatr wiejący od East River. Powoli schodziła na nabrzeże dobrze znaną drogą prowadzącą do Domu Brooklyńskiego. Cała okolica była zabudowana starszymi bądź nowszymi magazynami, im dalej szła, tym więcej było opuszczonych budynków. Ktoś mógłby kręcić tu kolejny film o apokalipsie zombie.
                Na miejsce dotarła po piętnastominutowym spacerze i przez kolejne piętnaście minut mogłaby przeklinać na wstrętną pogodę. Oczywiście nawet, gdyby ktoś zechciał jej posłuchać, prawdopodobnie usłyszałaby, że przesadza! Sadie mogła sobie gadać, większość życia spędziła w wilgotnej, deszczowej Anglii! W sumie nie spotkała jeszcze nikogo, kto by ją zrozumiał. Wszyscy, dosłownie wszyscy byli zdania, że przesadza, że jeszcze nie jest tak źle, w końcu to tylko lekki wiaterek, ple, ple, ple… Lekkim wiaterkiem mogły być burze piaskowe! (Na żadną nigdy nie wpadła, ale to już inna sprawa.) Zimno było złe. Gdyby nigdy nie trafiła do pałacu Ozyrysa (a był to całkowity przypadek i wszystkiemu winna była małpa), stwierdziłaby, że piekło jest skute lodem.
                Niedane jej było się ogrzać. W Wielkiej Sali praktycznie wpadła na księcia z krainy umarłych zajętego przez jej przyjaciółkę. Nigdy nie wiedziała jak to działało, że raz widziała Walta, a raz Anubisa, ale wolała nie wnikać w tajemniczą sztukę, którą posłużyła się Sadie, żeby wygrać promocję na dwóch facetów w jednym. Teraz liczyło się jedno – młody (yhym… odnosząc się do wyglądu zewnętrznego) bóg zmarłych właśnie uchronił ją od bliskiego spotkania z podłogą. Chwała bogom! (A dokładniej jednemu.)
- Czy ty na powitanie wszystkich przewracasz? – Śmiech Anubisa zawsze trochę przypominał jej szczekanie psa. Chłopak ustawił ją przed sobą, na co cicho burknęła i wywróciła oczami.
- Takie zwyczaje z Manhattanu. Nie wyobrażasz sobie jak ciężko jest przepchać przez tych wszystkich ludzi! Czemu nie mogę używać magii… - zaczęła marudzić, jak to zwykle robiła, kiedy całe życie stawało się uciążliwe jak jej nauczyciele matematyki, kiedy miała pisać trzecią poprawkę z jednego, głupiego działu! (Na co magowi matematyka?!)
- Bo wymordowałabyś trzy czwarte społeczeństwa, a wtedy ja miałbym robotę – przerwał jej Anubis. – A jeśli mowa o robocie, Sadie do ciebie pisała?
                Prawdopodobnie zrobiła najgłupszą minę w całym swoim życiu. Lekko wydęła dolną wargę, przekrzywiła głowę na bok i zmarszczyła brwi. Oczywiście, Sadie mogła do niej pisać, ale z wyłączonymi wibracjami w telefonie, który upchnęła do torby, bo jej spodnie nie posiadały czegoś tak szpanerskiego, jak kieszenie, nie miała pojęcia czy cokolwiek do niej dotarło.
- Czy ty ostatnio powiedziałeś, że jestem uzależniona od tych diabelskich wynalazków elektronicznych? – zaśmiała się niewinnie. Anubis wyraźnie się załamał.
- Nie było pytania. Mamy dołączyć do niej i Cartera na Harlemie, wspomniała też coś, że masz się psychicznie przygotować na szczury i jeśli się nie pośpieszymy, ktoś jutro rano wyciągnie Cartera w czarnym worku z rzeki.
                Zacisnęła usta w myślach wyzywając świat od najgorszych. Harlem?! I po co tyle się męczyła, żeby dotrzeć na Brooklyn?! Ktoś sobie z niej żartował?!


***


Długie to nie jest, trochę ponad 3 strony. No cóż… Mogę powiedzieć tyle, że życie to dziwka. Nie, nieważne czemu, po prostu nienawidzę go całym sercem J Fragment w metrze – nie mam na celu nikogo obrazić, ok? Po prostu potrzebowałam jakiegoś katalizatora irytacji dla Kate, a co wkurza bardziej niż wszystkowiedząca emerytka, która wyzywa cię od nienormalnych, bo w jej przekonaniu 99% młodzieży to zepsuci wyznawcy Szatana. (Tak, pomysł przyszedł o 7.40 w autobusie, kiedy dostało mi się opieprz za to, że musiałam dojechać do szkoły. Wspominałam o hejcie na świat? Teraz wspominam.) Nico, Will, zalecenia lekarza, Anubis, hejt na zimno, wszystko się zgadza. + Dziękuję za wszystkie miłe komentarze pod ostatnim postem, nie spodziewałam się takich reakcji <3 (W sumie to niczego się nie spodziewałam.) I jeszcze wyrażę to wielkie zaskoczenie... Prawie 54 tysiące wejść?! Matko, internet mnie zaskakuje!