Strony

sobota, 25 lipca 2015

Rozdział 4

                Nico czuł się naprawdę źle. Miał wrażenie, że ktoś próbował rozłupać jego czaszkę za pomocą cegły. Nie pamiętał, co się stało, a jego ciało zdawało się być odłączone od mózgu – nie mógł otworzyć oczu ani nawet poruszyć palcem. Wydawało mu się, że coś go wyrzuciło ze świata materialnego, chociaż pozostawiono mu świadomość własnej fizyczności. Nie potrafił określić, ile minęło czasu, gdzie był ani poskładać wydarzeń do kupy. Ostatnim, co zapamiętał, był dziwny, płonący znak i Will pytający go, czy czuje się dobrze.
                — Obudził się? – Głos dobiegał jakby zza ściany wody, był zniekształcony i niewyraźny, więc Nico nie mógł stwierdzić, kto się odezwał.
                — Nie, panie kapitanie! O tobie też nic nie wspominał, ale nie skreślałbym go od razu! – odpowiedział drugi głos,  również przytłumiony, ale wydawał się już nieco głośniejszy, niż pierwszy.
                — Zamknij się, Matt – odwarknął pierwszy z rozmówców. Mimo że dźwięki docierały do niego jakby niekompletnie, Nico wyczuł w tonie chłopaka coś na kształt zdenerwowania i zmęczenia.
                — No, już spokojnie. Powinieneś się przespać, bo komuś odgryziesz kończynę… Serio, Will, to nie twoja zmiana… –  Matt najwyraźniej miał w głębokim poważaniu polecenie zamknięcia się.
                — Już mówiłem, że chcę…  – Will szybko zmienił ton na ten przesycony zdenerwowaniem, który sygnalizował rozmówcy, że Solace chce postawić na swoim i mało go obchodzi reszta świata. Biedny Matt.
                — Na bogów! – Jeżeli Nico dobrze rozumował, czego nie był pewien nawet w jednym procencie, Matt również był synem Apolla. Wskazywał na to ten sam rozdrażniony ton i głos, który nawet przy maksymalnym zdenerwowaniu pozostawał melodyjny. Poza tym, ze swojego stanu zdążył wywnioskować, że byli w obozowym szpitalu. Potrafił sobie wyobrazić jak drugi złotowłosy chłopak powstrzymuje się od tupnięcia nogą i wyrzuceniem rąk w górę, czy czymś podobnym, co idealnie wyraziłoby jego focha na cały wszechświat, a najbardziej na Willa.
                — Will, wybacz, ale mam pełne prawo cię stąd wywalić. Uwierz mi, że też potrafię się zająć jednym nieprzytomnym chłopakiem, serio. Zmęczony nie pomożesz ani jemu, ani sobie. W tej chwili masz iść spać, zalecenia cholernego lekarza! – ciągnął dalej Matt. Nico już przed końcem jego wypowiedzi w stu procentach upewnił się, że ma do czynienia z kolejnym potomkiem Apolla. I nie było szans, żeby ten okazał się bardziej znośny od Willa.
                Być może sama chęć zobaczenia miny Solace’a w tym momencie była tak silna, że w końcu udało mu się lekko drgnąć i z wysiłkiem otworzyć oczy. Podnoszenie powiek jeszcze nigdy nie wydawało mu się tak trudne. Miał wrażenie, że wykonano je z ołowiu, a w dodatku okazały się tak wysuszone, że drażniły jego oczy. Jakby tego było mało, w pomieszczeniu zapalono światło, więc jego nieprzyzwyczajone źrenice od razu zostały przez nie porażone. Musiał kilkanaście razy zamrugać, żeby przyzwyczaić się do jasności panującej w pokoju. W tym czasie zarówno Matt, jak i Will (który nadal wydawał się mocno zmieszany ostatnimi słowami, jakie usłyszał z ust brata) zdążyli doskoczyć do jego łóżka.
                — Na Hadesa, moja głowa… – udało mu się wychrypieć. Nie należał do osób uskarżających się na swoje dolegliwości, ale miał niejasne przeczucie, że wystarczyłaby jeszcze chwila i jego czaszka pękłaby na drobne kawałeczki. Ból był naprawdę nie do zniesienia, wydawał się promieniować w głąb głowy i rozrywać na strzępy wszystko, co napotkał na swojej drodze. Nico chciał znów zamknąć oczy i zasnąć, żeby go nie czuć, ale wiedział, że już nie zaśnie. Nie teraz.
                — Jak po ostrej imprezie, co? – odezwał się Matt sięgając po coś, co stało na szafce nocnej. – Powinno pomóc – powiedział podając mu małą szklankę do połowy wypełnioną zielonkawym płynem. Nico stwierdził, że tak boli go głowa, że nawet nie ma siły zastanawiać się, czemu to cholerstwo jest zielone i jak ma mu pomóc. Jakimś cudem udało mu się wygrzebać spod cienkiego koca i usiąść w miarę prosto. Ostrożnie wziął szklankę do rąk i wypił zielone coś. Smakowało jak sok owocowy.
                — Dzięki – westchnął, odstawiając naczynie na szafkę nocną. Bardzo chciał się dowiedzieć, co właściwie się stało, ale na razie nie miał siły na rozmowy. Musiał chwilę zaczekać aż zielony soczek zacznie działać, poza tym nadal czuł się skołowany. Potrafił sobie dopowiedzieć, że stracił przytomność, ale z jakiego powodu? Tego naprawdę nie wiedział. Był pewien, że cały czas czuł się względnie dobrze, a przynajmniej na tyle, żeby nie mdleć. Być może po prostu nie zwrócił na coś uwagi… Naprawdę nie wiedział i zupełnie nie rozumiał tego rozwoju wydarzeń, ale nie miał siły dopytywać o szczegóły.
                — No widzisz, Will, obudził się, żyje, teraz możesz spać w spokoju, więc dobranoc – powiedział Matt ze zwycięskim uśmiechem błąkającym się po ustach.
                — Ale nie wiemy, co mu jest! Powinienem… – Will był wyraźnie zmieszany, ale najwidoczniej się uparł, żeby postawić na swoim. Typowe.
                — Powinieneś iść do wyra, już raz to powiedziałem. Wypisać ci specjalną receptę? – przerwał mu Matt. Chłopak zaczął się irytować zachowaniem brata. Nico, chcąc nie chcąc, obserwował ten mały konflikt. Zbyt wiele rozrywki się nie doczekał, Will najwyraźniej ugiął się pod spojrzeniem rozmówcy. Syn Hadesa był gotów stwierdzić, że w oczach Matta włączył się mały laser zdolny pokroić na kawałeczki cały pałac Zeusa. Przy okazji cieszył się, że nie musi brać udziału w tym sporze. Jeśli Solace potrzebował snu, to powinien spadać do łóżka. Akurat po nim Nico nie spodziewał się takiego jawnego oporu wobec „zaleceń lekarza”. Hipokryta się znalazł!
                — Przyjdę do ciebie rano – oświadczył Solace zrezygnowanym tonem. Nico nie miał pojęcia, co mu na to odpowiedzieć, bo… W sumie to czemu miał do niego przychodzić? Nie wiedział, z jakich powodów ktoś miałby się przejmować tym, że raz urwał mu się film. Takie rzeczy mogły się zdarzać, nie? Skoro już się obudził, to nie powinni zająć się czymś tam innym? A Solace  chyba miał spadać do łóżka!
Chwilę po tym Will już wychodził, chociaż widocznie się ociągał, na co jego brat wykazał wyraźne niezadowolenie. Chłopak zrobił głupią minę do pleców Solace’a i syn Hadesa byłby gotów się założyć, że zaraz czymś w niego rzuci. Ta fantazja musiała jednak pozostać jedynie fantazją. Drzwi do pomieszczenia po chwili się zamknęły i dopiero wtedy Nico uświadomił sobie, że został sam na sam z kolesiem, którego w ogóle nie znał. No pięknie.
                Matt był bardzo podobny do Willa, chociaż di Angelo od razu wyłapał kilka różnic między nimi. Obaj mieli blond włosy, ale jak Willa kręciły się w ładne spirale, tak na głowie jego brata panował nieład w postaci rozczochranych, prostych kosmyków. Solace miał w sobie więcej powagi ­– Nico widział go w wielu sytuacjach, ale rzadko zauważał, żeby chłopak się rozluźniał. Matt trochę go przerażał tym uprzejmym uśmiechem przyklejonym do twarzy, poza tym wyglądał, jakby zaraz miał skoczyć rabować banki z dzieciakami od Hermesa. Poza tym trochę przewyższał Willa wzrostem i nie aż tak chudy, jak jego brat.
                — No, di Angelo, odzyskujesz swoje blade kolorki – odezwał się blondyn. – Will przyniósł ci jakąś koszulkę, tamtej nie mogliśmy na tobie zostawić, bo nasz kochany grupowy trochę ci ją ubrudził wydzielinami trupów. Tylko zanim się ubierzesz muszę coś jeszcze zobaczyć…  – Chłopak nawijał tak szybko, że Nico trochę za nim nie nadążał. Jeszcze zanim skończył wypowiadać ostatnie zdanie, złapał syna Hadesa za prawe ramię, żeby się czemuś przyjrzeć. Nico prawie na niego wrzasnął, nadal nie przepadał za kontaktem fizycznym, a w szczególności za takim obmacywaniem z zaskoczenia.
                — Hm… Delikatnie zaczerwienione, pewnie coś cię użarło. W sumie dziwne…  – Można było odnieść wrażenie, że Matt mówi sam do siebie.
                — Co jest dziwne? – spytał syn Hadesa, zanim zdążył ugryźć się w język. Uzdrowiciel puścił jego ramię i popatrzył przed siebie w zamyśleniu marszcząc brwi, po czym potrząsnął głową.
                — Jeszcze nie pomyślałeś? Nagle mdlejesz, chociaż Will się zarzekał, że wcześniej nie wykazywałeś żadnych oznak, że coś ci jest. My też nic nie stwierdziliśmy… To tak, jakby to, że się źle poczułeś było czymś naturalnym. Równocześnie coś ci się stało i byłeś w stu procentach zdrowy… No, poza tym, że straciłeś przytomność. Takie rzeczy się nie dzieją, zdrowi ludzie nie mdleją bez powodu, a nie uwierzę, że zrobiło ci się słabo od patrzenia na martwych – wyjaśnił Matt. Nico zauważył, że chłopak z frustracji zaczął się bawić palcami. Nie, żeby to było coś szczególnie ważnego, przecież nie interesował się każdym, nowopoznanym chłopakiem. Pewnie po prostu jeszcze nie do końca się rozbudził. I sam musiał przyznać, że sytuacja wyglądała co najmniej podejrzanie. Sam nie pamiętał, żeby czuł się źle, poza tymi chwilami bezpośrednio przed omdleniem.
                — No, nieważne. Zaraz ci przyniosę ubranie. Zostaniesz tu na kilka dni, wiem, że to żadna przyjemność, ale nie chcemy, żebyś co chwila czuł się jak księżniczka w opałach, prawda? – Chłopak wyszczerzył do niego idealnie równe zęby, na tyle białe, że mogłyby odbijać blask słonecznego rydwanu Apolla.
                — Ta, jasne…  – westchnął Nico lekko osuwając się na łóżku. Niczego bardziej nie pragnął, niż spędzenia kilku kolejnych, cholernych dni, w „szpitalnym” łóżku.

***

Percy wiedział, że ma kłopoty, kiedy tylko spojrzał na twarz Annabeth. Nie był typem pantoflarza, ale jego dziewczyna bywała przerażająca, szczególnie kiedy się obrażała. Nie liczyło się to, że nie miał bladego pojęcia, o co mogło jej chodzić, ale chyba wszystkie baby już tak po prostu miały. Czasami się zastanawiał, jak to się stało, że jeszcze nie wybuchła jakaś damsko – męska wojna. Tak czy siak – mina córki Ateny mówiła mu, że zginie marnie. Prawdopodobnie na jego nagrobku napiszą: „Pokonał chordy potworów, walczył z Kronosem, przeżył wojnę z Gają, lecz dziewczyna była niepokonana. Zginął śmiercią chwalebną.”.
Chwilę wcześniej zapytał Annabeth, o co ta się tak na niego boczy. Odkąd tylko dziewczyna do niego przyszła, wydawała się być nie w humorze. Naprawdę nie rozumiał, co się stało,  że zachowywała się, jakby zrobił coś niewybaczalnego! Nie byli wtedy całkiem sami, ale przecież ledwo przedstawił Kate, a ta zwinęła się do domu. Nawet nie pytał, czemu sąsiadce tak się śpieszyło, kolejną zasadą znajomości z nią było „Nie pytaj, co robi w weekendy.”, a on starał się tego trzymać. Przecież to nie było tak, że knuła jakieś niecne intrygi czy przeprowadzała niebezpieczne rytuały. Ale tak czy siak – zostali z Annabeth sami szybciej, niż mógł się tego spodziewać, więc nie mogła się obrazić o to, że poświęcił jej zbyt mało uwagi! A innych problemów nie dostrzegał.
— Na bogów, Percy! Pomyślmy… Twoja dziewczyna przychodzi do ciebie rano i widzi, że śpisz z jakąś nieznaną jej panienką, która nie wiadomo skąd się wzięła! Zastanów się, jak to mogło wyglądać! Poza tym nigdy wcześniej mi o niej nie wspominałeś! Rozumiem, że możesz mieć też innych znajomych, ale powinieneś mi o nich mówić! – W tym momencie Percy stwierdził, że spacer po Central Parku był słabym pomysłem. Nie chciał mówić, że ludzie się na nich gapią, chociaż ściągali wzrok wszystkich obecnych osób, psów, kotów i pewnie wiewiórek, żeby jeszcze bardziej jej nie zdenerwować. Próbował przetłumaczyć sobie jej wypowiedź z babskiego „domyśl się” na normalny angielski.
— Chyba nie jesteś o nią zazdrosna?! – Nie potrafił ukryć niedowierzania. Dziewczyny czasami naprawdę go zadziwiały, żeby być zazdrosną o każdą znajomą… Poza tym nie sądził, że Annabeth do takich należy! Nawet, jeśli ostatnio nie mieli dla siebie tyle samo czasu, co kiedyś, to nie znaczyło, że mu odbije i poszuka sobie drugiej! Przecież nie był idiotą, przynajmniej sam się za takiego nie uważał. – Poza tym nie spaliśmy razem! Zasnęliśmy tak, jak siedzieliśmy i może teraz brzmi to naprawdę głupio, ale ona spała na dywanie! – Miał świadomość, że nie wykazał się gościnnością, ale nie było niczyją winą, że padli jak muchy. Nawet nie podejrzewał, że nauka może okazać się taka wyczerpująca! – No chyba, że chodzi ci o to, że mi pomogła, ale co miałem zrobić? Naprawdę jest z tego dobra, a ty nie miałaś czasu… – Stąpał po kruchym lodzie; jeśli Annabeth mogła o coś jeszcze się obrazić, było to podważenie jej „autorytetu” – dzieci Ateny i ich duma, tego sami bogowie nie ogarną! Nie chciał od razu przyznać, że Kate radziła sobie lepiej i nawet nie myślał o tym w tych kategoriach, ale było już za późno na cofanie swoich słów.
— Glonomózdżku, chyba nie sądzisz, że jestem zazdrosna o jakąś śmiertelniczkę z twojej szkoły… – Annabeth pokręciła głową, jakby naprawdę nie wierzyła, że mogła mu przyjść do głowy aż tak głupia myśl. – To po prostu tak wyglądało… Nieważne. I tym bardziej nie jestem zazdrosna o to, że ci pomogła z nauką. Tak samo nie powinieneś sądzić, że uznam ją za zagrożenie. Naprawdę, to już nieważne. – I tak to właśnie z dziewczynami bywało. Najpierw się wkurzały o głupoty, a potem nagle stwierdzały, że nie ma żadnego problemu, chociaż niemal rozgryzłeś, o co im chodzi. Z takimi to tylko zwariować!
— Przed chwilą miałem wrażenie, że to jest ważne! Serio nie nadążam! – burknął już trochę zirytowany. Naprawdę starał się zachować spokój, o ile było to możliwe, bo kłótnie z Annabeth nigdy do łatwych nie należały, ale w pewnym momencie i jemu puszczały nerwy.
— Nie o to mi chodziło! – zaprotestowała jego dziewczyna.
— To o co?! Skąd mam wiedzieć, jak się z tobą dogadać, skoro nie mówisz mi w czym tkwi problem?! – Starał się nie podnosić głosu, w końcu nie byli już dzieciakami, ale mimo to jego odpowiedź zabrzmiała nieco napastliwie.
—O nic – odparła tylko Annabeth.
Nie odezwała się do niego do końca dnia. Kolejnym problemem z dziewczynami było to, że kiedy już się naprawdę obrażały, nie mówiły o co im chodzi, a siedziały cicho zadręczając innych psychicznie. Im zdarzało się to naprawdę rzadko, więc Percy mógł z dumą stwierdzić, że dobrze spełniał swoją rolę chłopaka. Niestety, kiedy już trafiały się takie kłótnie, a ta była druga, robiło się paskudnie. Ostatnim razem dziewczyna nie odzywała się do niego prawie trzy tygodnie, kiedy się widywali była oschła. Tak naprawdę on bardzo szybko zapomniał, o co chodziło, ale oczywiście dla dobra wszechświata musiał pierwszy przeprosić. W sumie cały dzień spędzili w parku, mimo wszystko pożegnali się dopiero wieczorem.
Dzień był dość wietrzny, a z jego końcem robiło się tylko chłodniej. Percy tak bardzo tego nie odczuwał, ale z niewytłumaczalnych powodów potrafił sobie wyobrazić jak Kate narzekałaby na „ten wstrętny klimat”. Nie czuł się ani trochę winien, że po kłótni z Annabeth pomyślał o swojej nowej koleżance. Wiedział, że mogłoby to stawiać go w złym świetle, ale sam był zdania, że dopóki tą drugą postrzega jedynie w kategoriach „znajoma” czy „przyjaciółka”, nie robił nic nieodpowiedniego. Ciężko westchnął zmęczony dniem, chociaż na początku zapowiadał się tak przyjemnie. W końcu ruszył w stronę Upper East Side, chcąc już znaleźć się w domu. Na całe szczęście miał jeszcze jeden dzień, żeby odpocząć od wszystkiego.
Szedł powoli, przyglądając się okolicy. Nie należał do fanów podziwiania widoków, ale Central Park wieczorami naprawdę przykuwał uwagę. Zauważył, że liście na drzewach już zaczynały zmieniać kolory i opadać z drzew. Kolejny sygnał, że lato się kończyło. Nie było to czymś specjalnie ważnym, ale przez ostatnie kilka miesięcy dość często się zastanawiał, jak długo utrzyma się ten spokój. W dodatku, jak na razie nic nie zapowiadało kolejnych nieszczęść, żaden z bogów nie próbował go porwać czy zabić, a najdziwniejszym, co go spotykało, były rozmowy z nową znajomą. Wszystko wskazywało na to, że w końcu uda mu się trochę odpocząć od walki z potworami i w końcu ułożyć sobie normalne życie. Minął już połowę drogi do domu, kiedy zauważył dziewczynę wychodzącą z pobliskiej alejki. W pierwszej chwili jej nie poznał. Szła powoli, lekko przygarbiona, jakby była wykończona, miała rozczochrane włosy, które wydawały się czymś przybrudzone, ubrania też sprawiały takie wrażenie. Dopiero kiedy zmniejszył się dystans między nimi zauważył, że pokrywa ją warstwa kurzu i żółtego piasku.
— Kate? – W jego głosie zabrzmiało niedowierzanie, kiedy rozpoznał przyjaciółkę. Nigdy  nie zastanawiał się, co dziewczyna robi w dniach wolnych od szkoły, ale w tej chwili uświadomił sobie, że może to nie być typowe dla ludzi w ich wieku wychodzenie ze znajomymi czy inne tego typu rzeczy. Wiedział też, że nie było możliwości, żeby poszła na plażę. Nienawidziła zimna, więc czemu miałaby iść gdzieś się kąpać? Nie mówiąc o tym, że gdyby wybierała się na nabrzeże, nie wracałaby już w sobotę. Poza tym kurz, który ją pokrywał jasno wskazywał na to, że nie spędziła dnia na wylegiwaniu się na piasku. Dziwne, naprawdę nie wiedział, co mogła robić, ale nic, czego by się spodziewał nie zaciągnęłoby jej do miejsca pełnego piasku i kurzu. „Idę uprawiać czarną magię ze swoją prywatną sektą wyznawców latającego potwora spaghetti.” – Nie wiedział czemu przypomniały mu się jej słowa, ale czy serio mogła mieć coś wspólnego z jakąś sektą? Oczywiście latający potwór spaghetti sprawiał, że całe zdanie brzmiało komicznie, a i Kate nie wyglądała na prawdziwą pastafariankę.
Dziewczyna zatrzymała się, najwyraźniej zaskoczona tym, że ktoś ją zaczepił. Po latach treningów w Obozie Herosów i boskich przygód Percy od razu zauważył delikatne drgnięcie jej nadgarstka, jakby miała sięgnąć po broń. Kolejna dziwna rzecz. Na szczęście dla nich obojga jednak go rozpoznała.
— Hej, Jackson – powiedziała, kiedy się z nią zrównał. Nawet jej głos brzmiał, jakby przeżyła właśnie całodzienny wykład z wyższej matematyki! Mimo to, chyba nie chciała dać po sobie poznać, że jest zmęczona. Uśmiechnęła się wyzywająco i skinęła mu głową. Odpowiedział tym samym gestem po czym dał sobie krótką chwilę na przyjrzenie się jej twarzy. Gdyby nie trzy równoległe, płytkie rozcięcia na lewym policzku i centymetrowa piaskowa tapeta, wyglądałaby całkiem normalnie.


***

                „Tylko nie pytaj, tylko nie pytaj… Bogowie, proszę, niech on stuli dziób!” Po cichu wznosiła modły, chociaż wiedziała, że da to niewiele. Sam wyraz twarzy Percy’ego zwiastował tsunami pytań, którymi miał ją zaraz zalać. Przeklęci, niemagiczni sąsiedzi! Tacy zawsze sprawiają problemy! Chociaż pewnie sama nie była lepsza. Gdyby to ona zobaczyła Jacksona w takim stanie, zaczęłaby go ciągnąć za język. Niestety, miała tego pecha i na kogoś wpadła. Gdyby wiedziała, że tak będzie, wykorzystałaby jednego ze starszych magów, żeby podwiózł ją pod sam dom. Tym razem i tak poszła na skróty i skoczyła przez portal, co skończyło się kilkoma dodatkowymi kilogramami piasku. Chciałaby, żeby to cholerstwo chociaż nie wchodziło wszędzie. Dobrze wiedziała, że nie wyglądała najlepiej. Po wyjściu z opuszczonego hotelu miała wrażenie, że zebrała cały kurz, jaki przez lata gromadził się w budynku. Już gdzieś na Brooklynie znikąd wyskoczyły na nich demony. Akurat ci uroczy kolesie mieli postać wielkich kotów z głowami jaszczurek, czy coś podobnego – skupiała się głównie na załatwieniu stworów, a nie na ich aparycji. Wtedy dorobiła się kilku zadrapań, a jej koszulka zyskała nowy design – „chaotycznie podarte”. I co miała teraz powiedzieć Jacksonowi? „A no wiesz, dorywczo zajmuję się unicestwianiem krwiożerczych bestii, czasami zdarza mi się szukać trupa w opuszczonym hotelu… Lubię też oglądać komedie w towarzystwie pawiana, jeść grillowane mięso z krokodylami, a przy okazji piekę ciastka!” No pewnie! Przecież co drugi amerykański nastolatek tak ma!
                — Ciężki dzień, co…? – zaczął Percy. W odpowiedzi wywróciła oczami i ruszyła przed siebie. Marzyła o powrocie do domu, w końcu by się wykąpała, odpoczęła i najadła! Padała na twarz i miała serdecznie dość całego świata. Poza tym nie dawała jej spokoju sprawa z tą martwą dziewczyną. Nie mieli pojęcia, co jej się przydarzyło, ale gdy już wrócili, ten cwany szakal Anubis próbował jakiejś trupiej magii i swoich kontaktów w Duat. Mógł ich chociaż zabrać ze sobą, kiedy po boskiemu zawinął się razem z martwą panienką, a ją zostawił na pastwę Sadie i skołowanego Cartera, który był jeszcze bardziej upierdliwy niż normalny Carter.
                — Mogę ci opowiedzieć piękną historię geja, który postanowił pożegnać się ze światem, kiedy jego szef zakończył ich jakże cudowny związek… Takie rzeczy tylko w metrze! – odpowiedziała wymijająco, wkładając w te dwa zdanie całą swoją irytację.
                — Złamane serce musi być straszną sprawą, ale chyba nie ono cię tak urządziło, co? Szybciej umówimy się z kosmitami na kawę, niż ktoś złamie twoje. – Percy Jackson bywał naprawdę upartym kumplem, ale Kate nie miała teraz siły na fizyczne przetłumaczenie mu, że niczego się nie dowie.
                — Tsaaaaa… Powinna ci starczyć informacja, że miałam dzisiaj pecha, chociaż pewien podrywacz z Harlemu czuje się dużo gorzej – powiedziała przypominając sobie o jednym z chłopaków od koszykówki. Próbował jakichś głupich sztuczek, co skończyło się dla niego prawdopodobną bezpłodnością.
                — Skoro nie chcesz mówić… Chyba wszyscy mieliśmy dzisiaj pecha. – Nagle ton chłopaka się zmienił, odniosła wrażenie, że jest czymś przybity. Z zaciekawienia aż spojrzała na niego. Zauważyła, że lekko się przygarbił, a jego oczy przywodziły na myśl spojrzenie skopanego szczeniaczka. Aż się jej zrobiło go szkoda.
                — O! No to słucham, co mogło pójść nie tak podczas idealnego dnia zabujanych gołąbeczków od stu boleści? – spytała.
                Podczas kilkuminutowego spaceru na Upper East Side Percy zdążył opowiedzieć jej całą historię jego nieporozumienia z Annabeth i jej domniemanego udziału w nim. Trochę się zdziwiła słysząc teorię o tym, że dziewczyna Jacksona może mieć z nią jakiś problem. Była chodzącą strefą przyjaźni, a każdy, kto próbował przekroczyć magiczną linię jej relacji międzyludzkich kończył marniej niż człowiek zaglądający do paszczy lwa. Nie powiedziała nic na temat samej Annabeth, była przekonana, że dziewczyna rano zdążyła wyrobić sobie o niej zdanie, a ona naprawdę nie lubiła takich osób. Poza tym sprawiała wrażenie dość dziwnej osoby, jakby całym swoim zachowaniem chciała poinformować ludzi wokół, że ona i tak wie wszystko lepiej. Wspólnie z Percym wczołgała się po schodach aż pod drzwi jego mieszkania. W tym krótkim czasie jeszcze raz uświadomiła sobie czemu tak bardzo nienawidzi schodów.
                — Tak przy okazji, Jackson, lubisz filmy o superbohaterach?  – zapytała, kiedy zatrzymali się pod drzwiami. Percy spojrzał na nią lekko unosząc brew i twierdząco skinął głową. – Bo wiesz, nie chcę cię narażać na kolejne kłótnie w związku, ale w przyszły piątek będzie taki kinowy maraton, a ty jesteś jedynym człowiekiem, którego znam, toleruję, który nie jest nieziemsko zajęty i nie idzie ze swoją drugą połówką, do której będzie się kleił i tak dalej… – dopowiedziała.
                — Widzę tę desperację w twoich oczach, Wane! Tylko, jeśli nie będzie ci to przeszkadzać, wezmę kumpla. Powinien przypaść ci do gustu, znając go będzie tak miły, że nakarmi nas oboje. – Percy uśmiechnął się konspiracyjnie, próbując przy okazji wyciągnąć z kieszeni klucze.
                — Jeśli mówisz, że stawia żarcie, to niech zna moją łaskę. To jesteśmy umówieni, a jak twoja dziewczyna będzie robić problemy, to opowiedz jej o tym chłopaczku z niższej klasy, którego tydzień temu odesłałam do pielęgniarki. – Odwzajemniła uśmiech i już miała się pożegnać, kiedy na przedramieniu Percy’ego zauważyła coś czarnego. Tatuaż mignął jej przed oczami, kiedy chłopak wyciągał klucze z kieszeni, ale i tak udało jej się zauważyć jego fragment z napisem „SPQR”. Spędziła tyle czasu wśród badaczy kultur starożytnych, że skrót od razu rozpoznała, ale co on, na słoneczną barkę Ra, robił na skórze Jacksona?!
                — To do zobaczenia! – Percy zdążył już otworzyć drzwi do domu. Uniósł dłoń w geście pożegnania i wydawało się, że nie zwrócił uwagi na to, że za sprawą podwiniętego rękawa bluzy ktoś mógł zobaczyć dziwny tatuaż.

                — Do kiedyś, o ile świat nie spłonie – odparła odwzajemniając gest. Chwilę później drzwi się zamknęły, a ona została na klatce schodowej. Powoli ruszyła w stronę swojego mieszkania. Zatrzymała się tylko na chwilę, kiedy zauważyła, że coś kopnęła. Zwykły długopis z czarnym wkładem leżał kilka centymetrów od jej stopy. Niewiele myśląc podniosła go i powlekła się do siebie marząc jedynie o świętym spokoju.


No elo ludu. Rozdział tak jakby bardzo o niczym, ale być musi. Przedstawiam mojego najnowszego, kochanego dzieciaczka - Matt (Coś Tam Na Nazwiska Będzie Jeszcze Czas). Panicz jest bardzo kochany, jak już zdążyliście zauważyć. Tekst tym razem poprawiała Sumi za co miłość dla niej mocno. Jak ktoś nie ogarnia, jakiego kumpla Percy miał na myśli, to podpowiedź jest jedna: będzie Superman na sali. To dobranoc i do następnego rozdziału.